środa, 1 stycznia 2014

Zachwyt

Ja – to ktoś inny
Arthur Rimbaud


Jak zacząć tę spowiedź? Dręczy mnie problem, poważny problem: muszę opowiedzieć o sobie, „sobie”, aby w taki sposób uratować się, ale co to znaczy opowiedzieć o sobie, o kim właściwie opowiedzieć? Muszę przyznać, bądźmy uczciwi, że opowieść o mnie byłaby tak naprawdę bardzo krótka, w zasadzie parę zdań na krzyż, jakieś ogólniki, nic ciekawego, nieskutecznego w zamyśle ratunku, ale z drugiej strony – jeżeli chcę dotrzeć jakoś do prawdy i powiedzieć o sobie, aby nie było to aż tak aroganckie i egotyczne, muszę opowiedzieć też o innym, który mnie zamieszkuje, który mnie posiada, ale także o naszym połączeniu, które w toku przeobrażeń, zyskiwania przewagi przez jedną ze stron, przechodziło przez różne wcielenia, warianty, z których jakoś wyewoluowało to, czym jestem teraz, czym jestem teraz nie będąc więcej sobą i czym zapewne przestanę być już niebawem. Przestając być sobą, opowiadam o sobie, ale żeby opowiedzieć siebie, muszę mówić o innym, nawet nie po to, aby się przejrzeć w tej inności jak w lustrze, ale z kronikarskiego obowiązku, bo przecież budowle nie powstają w próżni, z próżni – wyrastają w jakimś miejscu ze swoją historią, czasami dramatyczną, czasami nie, wyrastają w czyichś planach, które podlegały przeobrażeniom, infekcjom cudzymi planami, i tak to wszystko wrze i kotłuje, wściekle, bez sensu, a może z sensem trudno dostrzegalnym. Mnie też – to, czym jestem teraz, nie będąc sobą – uformował pewien plan, czyjś zamysł, czyjaś idea, jestem wcieleniem pewnej idei, ale żeby ją opowiedzieć, muszę zdradzić słowami tego, kogo już nie ma, czyli pełnego mnie, tego, kto ustąpił mi pola w tym, czym jestem obecnie, być może nie z własnej woli; co to znaczy mieć własną wolę? Spróbuję to zrobić, ale muszę sięgnąć nie tylko po w sumie cudze wspomnienia, co jest poniekąd równie hańbiące jak ograbianie zmarłych, ale także po cudzy język, cudzą mowę – co jest równie hańbiące jak zrywanie szat z nieboszczyka, jak ukazywanie wszystkim nagości trupa, który już nie może obronić się żadnym słowem, nie może obronić żadnego słowa, wydany na pastwę mojej zachcianki – mimo to spróbuję, póki uważam to w ogóle za celowe, bo przecież ten trup to ja niegdyś, więc muszę spróbować, póki to, ku czemu zmierzam nie przejęło mnie całkiem, póki całkiem mnie jeszcze nie uśmierciło w tym, czym jeszcze jestem nie będąc już więcej sobą, to jest jedyny czas, kiedy jeszcze mogę to zrobić.

Trafiłem na niego przypadkiem, przeczesując w poszukiwaniu jakieś informacji, której już nie pamiętam, zupełnie niszowe publikacje. Tak niszowe, że wręcz ocierały się o amatorszczyznę. Być może dlatego tym silniej zwróciłem nań uwagę, albowiem wydawało mi się niemożliwe, aby autor prezentujący podobny poziom wyrafinowania i oryginalności musiał być skazany na poniewierkę w chałupniczych drukach, trafiających zazwyczaj do odbiorców, którzy i tak najprawdopodobniej nie byliby w stanie docenić jego słów. Być może przemawia przeze mnie arogancja, ale nie potrafię tego wytłumaczyć sobie inaczej niż jego świadomym wyborem, jakąś przewrotnością uobecnioną w tak niecodziennej decyzji. Od pierwszych słów wiedziałem, że mam do czynienia z fenomenem, z absolutnie wyjątkowym talentem, którego – jako osoba sama zajmująca się pisaniem – mogłem mu jedynie zazdrościć, pełen irytacji, że podobne skale talentu penetrują już tak niskie obszary, zagarniając kolejne miejsca, w których mogliby zaistnieć mniej zdolni, mniej obdarzeni przez Boga lub naturę czy w co kto sobie wierzy – tacy maluczcy, przeciętni jak ja, poszukujący swojej niszy, swojego miejsca, w którym ktoś zechciałby wysłuchać ich nieciekawych słów.

Zacząłem czytać zupełnie od niechcenia, w zasadzie już miałem kończyć i iść do domu, ale jakiś ostatni podryg ciekawości sprawił, że przeczytałem pierwsze zdanie, później następne, a po nich już byłem jego niewolnikiem. Ale jak to się stało, że na moich rękach znalazły się kajdany, że pozwoliłem skuć się łańcuchami? Czy to, kim byłem wówczas miało wpływ na to, że dałem się schwytać w niewolę?

Trudno mi to powiedzieć. Na pewno musiałem odczuwać, nie do końca uświadomiony, nie do końca wyrażony, głód… tak, niemal fizyczny głód, jakiś dziwny ucisk, pragnienie, potrzebę… czego? Czy tak naprawdę wiem to teraz, nie wiedząc tego wówczas i czy ta wiedza sprawia, że jestem kimś jeszcze bardziej innym? Czy wiem? Obecność tego głodu jest w zasadzie domniemaniem; wnioskuję to niejako nie poprzez to, że był, że byłem go w pełni świadomy, ale przez to, że przeczytawszy prozę tego autora odczułem w sobie miejsce, które jego słowa zaczęły wypełniać, na tej podstawie domyślam się tego głodu – więc musiał istnieć wcześniej, ale nie zdawałem sobie z niego sprawy. Dopiero te słowa, ciemne i zimne, pełne trwogi i dystansu, mogły odbić się echem pośród ukrytej dotychczas pustki. Słowa, przywołujące doznania sennych, dusznych godzin spędzanych w przysennym paraliżu, na skraju snu i snu, w stanie skrajnego zmęczenia ciążącego swoją masą jak kamień u szyi gdzieś nad bezdenną przepaścią, jednakże wciąż nie mogącego przechylić ciała i jaźni w stronę ostatecznego, wyzwoleńczego upadku, jedynie nakazującego wpatrywać się wnikliwie w ciemność pod stopami.

To doznanie już w chwili swojego dziania się ujawniło mi swoją formacyjną lub transformacyjną moc, niczym ekstatyczna wyprawa na drugą stronę lustra, gdzie rzeczywistość staje się jedynie odbiciem odbicia, iluzją będącą przekształceniem innych iluzji, grą cienia, który zyskuje wymowne kształty poprzez nawarstwianie się, nakładanie innych cieni, rzucanych przez różne przedmioty, rzeczy, sprawy. Kiedy wyszedłem tamtego wieczoru z czytelni, wyrwany z transu lektury stanowczością znużonego bibliotekarza, świat wydał mi się inny – być może nie tyle się „wydał”, ile po prostu zacząłem oglądać go w inny sposób, już innymi oczyma. Nawet ten bibliotekarz… Jego krępa, karłowata sylwetka, znużone spojrzenie spozierające spod wielkich, grubych okularów, znoszone, niemodne ubranie, łysina nieudolnie zakrywana zaczesanymi na bok rzadkimi włosami – wszystko to składało się na przedziwną harmonię groteski; bibliotekarz przestał być jedynie zabawnym, nieurodziwym starszym mężczyzną dotkniętym przypadłościami starokawalerstwa; poprzez swoją dziwaczność awansował w mig do rangi jakiejś figury, którą groteskowa architektura świata z rozmysłem wplotła pomiędzy ostre snopy światła wysoko wiszących lamp o blaszanych kloszach, pomiędzy niewygodne, twarde, odrapane krzesła i olbrzymie stoły, tak wysokie, że zasiadając za nimi ledwie sięgało się barkami ponad blat. Wyrwany z labiryntów zmęczenia, z hipnotycznej monotonii jazdy wzdłuż pasaży pokrętnych słów, doświadczałem ich niczym snu – pozornie realistycznego, jednakże dyskretnie wiodącego w regiony niezgłębionej dziwności, dziwaczności wręcz – tak jak czynią to jedynie sny, choć być może sen to tylko pojęcie kontekstowe, nie wiem.

Także sama droga do domu, wiodąca przez zmierzch w niedoświetlone, peryferyjne obszary miasta, gdzie jedynie lekkie kontury i wyrzynające się z mroku faktury powierzchni dają świadectwo istnienia jakiejś scenografii i pozwalają domniemywać toczącego się w niej życia, została naznaczona tą samą magią, tą samą dziwacznością – rozbłyskujące od czasu do czasu szyldy nocnych sklepów, migające latarnie, odbijające się w porosłej chodniki i asfalt wilgoci, w ślamazarnym, usypiającym rytmie jazdy autobusu kiełkowały w upiorne znaki i symbole, wyrodniały do postaci bezsensownych ideogramów nieudolnie kamuflujących pustkę i bełkot. Tak pamiętam ten dziwny, bezludny powrót do domu ostatnim autobusem. Podróżowałem linią nocną, bez wątpienia. Ale jak to się stało, że wyszedłszy z biblioteki trafiłem na nocną linię? A może mój stan tamtego wieczoru, ten stan w którym czas upływa w sposób niekontrolowany, wodząc nas na manowce dostępnych wrażeń, sprawił, że oddałem się bezwładnemu dryfowi po bezmiarze wieczornego miasta, wyludniającego się wraz z każdym pasmem wzrastającej mgły, wraz z każdym ubywającym z palety dnia odcieniem, barwą? Już wiem, już przypuszczam: poddany mocy tamtych słów poszukiwałem czegoś, jakiegoś fizycznego fetyszu, który pozwoliłby wzbudzić we mnie to samo poczucie, ten sam stan, niejako odtworzyć go na jeszcze krótką chwilę, przywołać, wyciągnąć z zakamarków świeżych wspomnień, by przekonać się, że ich kształt rzeczywiście był tak kuszący, tak niezwykły. Kierowałem się w mgliste, potężne i puste krajobrazy, poszukiwałem przytłaczającej, opuszczonej monumentalności starych konstrukcji – migawki wspomnień przywołują obrazy potężnego mostu spajającego starą i nową część miasta; migawki chodnika wiodącego pod tym mostem, pod jednym z jego olbrzymich pylonów, migawki anemicznych żółtych kul światła puchnących wokół latarni, migawki skrytego w wieczornej mgle, wiszącego dziesiątki metrów ponad mną przęsła, obrośniętego kilometrami rur i kabli. Być może pamiętam moje desperackie próby wychodzenia poza chodnik, desperackie próby otwierania zatrzaśniętych na głucho drzwi prowadzących do labiryntu zaplecza technicznego tej gigantycznej konstrukcji – labiryntu opuszczonego, niezaludnionego, wijącego się tajemnicą przez mgłę niczym tamte zdania, tamte słowa, przewiercające się przeze mnie z każdą myślą o nich. Jednakże bramy musiały pozostać zamknięte, a mnie chłód wielkich, szarych kamieni tworzących podporę mostu zapewne w końcu znużył, zmęczył… być może przywiódł mnie do jakiejś formy przytomności, w której zadecydowałem się poszukać drogi do domu – pustego, zimnego, od tamtej chwili niczym grobowiec.

Od samego początku usiłowałem zdefiniować sobie, na czym polega wyjątkowość jego stylu, jednakże te próby były ułomne, nieskuteczne – wciąż wymykały mi się pewne dość istotne czynniki, imponderabilia, uparcie skrywające się przed językiem, przed znakami, przed systematyzacją. Owszem, jego zdania wiły się klaustrofobicznymi pasażami, krzyżowały się wzajemnie, nakładały niczym kolejne palimpsesty, mnożąc i mnożąc znaczenia; ciągnęły się hipnotycznym tempem, równym jak tykanie metronomu; zdania niczym kłębowisko węży walczących ze sobą o moją uwagę, pragnących omamić, zauroczyć właśnie mnie. Owszem, z tych obłędnych zdań, pomiędzy którymi rozgrywały się bezdenne nawarstwienia znaczeń, składały się zaskakująco spójne, przejrzyste koncepty, w których była zarówno pasja, jak i geometryczne uporządkowanie. Ale w podobny sposób mógłbym pisać jeszcze długo, mógłbym tak sobie definiować, wskazywać, określać, a i tak nie zbliżyłbym się do tego nieuchwytnego wrażenia, do tego przejmującego dotyku czegoś nieokreślonego, odciskającego się gdzieś głęboko we mnie, rezonującego we mnie swoim dziwnym echem.

Jego nazwisko wbiło się we mnie tak jak cierń wbija się w stopę – uwierało przy każdym poruszeniu, na każdym kroku nie pozwalało o sobie zapomnieć. Było jak owrzodzenie w ustach – piekące, wszechobecne, nieusypiające. Pulsowało we mnie, nie mogłem przestać o nim myśleć, nie mogłem powstrzymać się od rozważania jego ciemnych zdań, jego ciemnych i zimnych słów. Wtedy było już pewne, już przesądzone, że nadchodzący czas poświecę jego poszukiwaniom, próbom zbliżenia się do niego, dowiedzenia się wszystkiego, co tylko możliwe i niemożliwe. Czy mogłem przypuszczać, że podejmując – czy to jeszcze ja ją podjąłem – tę decyzję podpisałem na siebie wyrok?

Uległem obsesji, wiem. Ale kto z nas nie ulega obsesjom? Kto z nas jest wolny od myśli, które pochłaniają całość naszej uwagi; które pochłaniają światło rozjaśniające drogę wokół nas, zostawiając dostępną oczom jedynie wąską ścieżkę, prowadzącą ku ogrodom bujnym skarbami skrytymi w urojonej tajemnicy? Kto z nas nie ulega obsesji, kto z nas nie odnajduje choćby raz w odmętach życia haczyka, nad którym połyskuje przynęta skrojona na jego własną miarę? Moja świadomość przebija się jeszcze spod bełkotu Innego, spod jego słów, w tych chwilach spoglądam na moją obsesję z zewnątrz, jako jeszcze ktoś inny, jako bierny, bezsilny obserwator i widzę jej kształt, widzę, jak rozrasta się niczym pleśń z każdą chwilą, z każdym kolejnym działaniem podjętym w celu wyjaśnienia dręczącej mnie tajemnicy – kim jest? Myśli, które wówczas się mnożą, rozciągają się w całym spektrum sensowności, począwszy od rzeczy fundamentalnych, aż po kompletnie nieistotne, marginalne. Kim jest, to oczywiste, ale też jakie są jego motywacje, jakie doświadczenia go ukształtowały? Być może te pytania są w zasadzie dwoma formami jednego pytania, dookreśleniem jednego, zasadniczego pytania. Oprócz tego: czym się zajmuje, kiedy nie pisze, czy rzeczywiście widzi świat w taki sposób, w jaki opisuje to w swoich tekstach? A także: dlaczego jego doświadczenie, dlaczego on sam, których doznaję zapośredniczonych przez tekst, stają się dla mnie czymś realnym, tak jakbym to ja sam doznawał, to ja sam nim był? Moje własne życie, moje własne doświadczenia nigdy nie były na tyle sugestywne, na tyle znaczące, aby przybrać tak obezwładniającą postać, by ubrać się w tak znaczące słowa. Mógłbym jedynie zmyślać, ale i czy on mówi prawdę, czy nie kłamie? A jeżeli tak, to dlaczego jego kłamstwo staje się moją prawdą, jaka tkwi w nim siła?

A więc poszukiwałem. Uzbrojony w żarliwą cierpliwość neofity, pozwalającą bez mrugnięcia okiem znosić wszelkie próby, poszukiwałem, przeczesywałem rejestry wiedzy wyglądając jego innych śladów, jego sygnatury, tak bardzo spragniony jego słów. Odnalazły się, równie skryte, równie nieoficjalne, równie mocno zamaskowane niszowością – w mikronakładowych, nie wznawianych od lat drukach, w chałupniczych samizdatach, w powielanych prymitywnymi metodami podziemnych pisemkach. Jego obecność uparcie, konsekwentnie wymykała się oficjalnemu obiegowi, jakby wręcz nie życząc sobie odkrycia, prowadząc cały czas, konsekwentnie, ucieczkę przed czytelnikiem – a w zasadzie grając w ucieczkę, zmuszając tak skutecznie do pościgu, gonitwy. Jego imię przybierało różne formy, mutacje, było przekształcane w rozmaity sposób, jednakże wspólny, brzmieniowy trzon tych wariantów pozwalał na w miarę uważne śledzenie jego twórczości, kolejnych udziałów w niszowych projektach.

Kiedy już udało mi się – po długim, długim czasie, wypełnionym ciemną i zimną tęsknotą, wypełnionym tym dziwnym głodem, który sam dopominał się wypełnienia; wypełnioną przedsiębranymi w mgliste wieczory wędrówkami po opuszczonych, zdewastowanych obszarach, które zdawały się być najdoskonalszą scenografią do rozważenia mocy jego słów, po tym bardzo długim czasie, kiedy udało mi się skompletować mniej więcej jego bibliografię, stanąłem w obliczu przytłaczającego faktu: byłem jak archeolog, który z nosem przy ziemi, dzień po dniu odsłaniając milimetry skamieliny, przestaje wyczuwać skalę odkrycia, otóż okazało się, że ta bibliografia puchnie w jakiś nieprawdopodobny sposób, że jego tekstów – opowiadań, esejów, wierszy – są setki, wszystkie rozproszone po najprzeróżniejszych peryferyjnych tworach, po różnorakich efemerydach obrzeży rynku wydawniczego wyrastających na jego styku z podziemiem, a czasami w tymże podziemiu. Co było najbardziej zdumiewające, wszelkie teksty krytyczne odnośnie do jego prozy pojawiały się w tym samym kręgu alternatywnych publikacji, i mimo jednoznacznie pozytywnego wydźwięku, nigdy nie przedostawały się dalej – sława tego autora najwyraźniej pulsowała potężnym, acz ukrytym życiem. Interesujące spostrzeżenie: dało się zauważyć, że teksty, odnoszące się do tego autora i jego twórczości, w jakiś dziwny sposób usiłują – takie wrażenie można było odnieść z konstrukcji zdań, składni, metafor – naśladować styl omawianego przez siebie dzieła, tak jakby wszelkie krytyczne referencje wyrastały z materii tekstów będących ich przedmiotem, w jakimś sensie przestawały istnieć jako odrębne zjawisko, wrastając w jeden, bardzo spójny opus. W pewnym momencie przywiodło mnie to ku podejrzeniom, że za wszystkie te teksty – zarówno literackie, jak i krytycznoliterackie, odpowiada jedna osoba - ktoś będący sobie autorem i recenzentem; ktoś, kto przedstawiając pewne zjawiska i formułując pewne tezy, staje się jednocześnie ich egzegetą i interpretatorem; tak jakby chciał w taki dziwny sposób uzyskać pewność właściwego odczytania. Jednakże to groteskowe wrażenie było mylne: wnikliwa lektura poszczególnych tekstów pozwalała dostrzec pomiędzy nimi pęknięcia, dość zasadnicze różnice, nie mogące pojawić się w ramach jednostkowej refleksji. Uważna lektura pozwalała także dość szybko ocenić, że to naśladownictwo było sprawne tylko pozornie: w jakimś sensie cechowała je ukryta nieudolność, niewłaściwość - mimo obecności pewnych charakterystycznych czynników umykały mu subtelności, nienazywalne drobiazgi, dzięki czemu sprawiało ono wrażenie „naśladowania cudzego charakteru pisma przez względnie wprawioną dłoń”. Z drugiej strony, sprawność tej mimikry rosła wraz z upływem lat. Kolejne teksty zdradzały większy wpływ na krytykę, a być może to sami krytycy usprawnili swój naśladowczy warsztat. Oczywiście, nie chcę sugerować, że masa tekstów krytycznych była oszałamiająca – wprost przeciwnie, zdawało się, że wobec intensywności i płodności, z jaką ów pisarz tworzył kolejne utwory, stanowiły one jakiś ledwie zauważalny margines, wobec czego kontrast ziejący pomiędzy krytycznym entuzjazmem, a niszowością tej prozy był dodatkowo rażący.

Ja sam, niemal natychmiast, podjąłem pierwsze, nieudolne próby mówienia tym językiem, próby ujmowania świata właśnie w taki sposób, gdyż to ujęcie świata, rzeczy ogólnie, w dziwaczny sposób przyniosło mi podejrzanie dużo satysfakcji i w jakimś sensie pocieszenia – oto wyrażono coś, czego sam nie byłem wcześniej w stanie ująć, a jedynie przeczuwałem, siłując się w rosnącej frustracji z niedostępną dla mnie wyrażalnością tego przeczucia, z czającym się gdzieś za kulisami rozgrywających się we mnie przemyśleń i przewartościowań przekonaniem o absurdalnej naturze świata, choć jest to być może niewłaściwe słowo – nie tyle absurdalnej naturze, ile o złej, złośliwej, a najlepszym wypadku obojętnej i nieprzystępnej dla prób sensotwórczego ujmowania, nieprzenikalnej dla rozsądku w służbie jakiegokolwiek optymizmu. Jego słowa, zdzierające w swojej ciemnej, zawiłej jasności szaty i maski świata, syciły mnie; ich lektura była najprawdziwszą konsolacją po śmierci wszelkich złudzeń i iluzji. A wiec gorączkowo usiłowałem mówić w ten sposób, myśleć w ten sposób, gdyż tylko taki wydawał mi się uczciwy, sensowny – a jednocześnie poszukiwałem innych jego słów, innych stworzonych przezeń demaskacji tego upiornego porządku rzeczy, które uobecniając się w mrocznych, zdewastowanych sceneriach opuszczonych rejonów wzrastały we mnie, wsiąkały w moją świadomość, oplatały ją, zawłaszczały.

A wiec odnajduję wreszcie, po długich godzinach w bibliotece, jego opowieści i zanurzam się po czubek głowy w przywołany przezeń koszmar, dokonując w ten sposób własnego chrztu nie w wodach Jordanu, lecz Lete – zapominam w nich o wszystkim, co ukształtowało mnie do tej pory, staję się kimś nowym, kimś, kto zapomina dawnego świata i własnego imienia – staję się jednym z cieni Szeolu, widmem karmiącym się popiołem spalonych ziem, zanurzam się w koszmar, rozpraszam się w nim, staję się wypełniającymi mnie zapomnieniem i trwogą.

Oto opowieść o mieście, z którego ciał mieszkańców poczęły wylęgać się roje much, a kalecy ludzie, okryci wrzodami rodzącymi kolejne owady, zaczęli oddawać cześć nowemu, czarnemu bogu, unoszącemu się w upiornym brzęczeniu nad dachami ich domów.

Oto opowieść o przeobrażeniu uczestników pewnego korporacyjnego przyjęcia: integracyjne spotkanie w podziemiach pewnego klubu przeradza się w orgię krwi i przemocy, z której nikt nie może wyjść żywy; w orgię ciał mutujących do postaci bezkształtnych, splatających się ze sobą mas sensorycznych, wyposażonych w szpony, zęby, którymi szarpią same siebie, wyposażonych w przeostrzone zmysły, które w ekstazie bolesnej agonii rozsadzają ramy oddzielające doznanie od doznającego.

Oto opowieść o przerażającej samotności człowieka, który obudziwszy się w opuszczonym przez wszystkich nadmorskim mieście, pośród nie kończącej się nigdy nocy, odkrywa pomost wiodący gdzieś głęboko w morze, jednakże nie jest w stanie dostrzec jego końca, gdyż noc i mgła skrzętnie kryją przed nim tajemnicę.

Oto opisy niczym najwytrawniejsze ekfrazy płócien mistrzów mrocznego malarstwa, którzy w pokrętnych, zdeformowanych konturach i barwach pleśni i gnijącego zmroku zawierają wizję przerażająco czystą i klarowną.

Mogę wymieniać i wymieniać, w każdym z tych tekstów zapadam się jak w bagnie, duszę się, a lepkie, cuchnące błoto ciemnych i zimnych słów wdziera się w moje gardło, które bulgocąc w agonii prosi o więcej.

Wracam do świata, do znanych miejsc i kształtów, ale one nie są już takie jak dawniej – kontury załamują się, barwy gasną; widzę świat coraz bardziej tak, jakbym doświadczał go poprzez tekst, tak jakby pryzmat tekstu rozszczepiał zakres widzialnego światła w grę koszmarnych, zwyrodniałych tonów. Ściany mojego domu są zimne i martwe, moje oczy matowe i puste – wpatrują się w rozrastające się cienie, płożące się wraz z chowającym się za jesienny horyzont słońcem, które opuszcza mnie niczym żałobnicy zakończoną ceremonię pogrzebową.

Takie są właśnie oblicza mojej obsesji: można by ją nazwać ciemną ekstazą, koszmarnym mistycyzmem bez Boga, zdzierającym maskę sensowności na drodze ku doświadczeniu lodowatej trwogi wyrastającej z niekończącego się transcendentnego karnawału koszmarów. Niemal czuję, jak pod powierzchnią znanych mi rzeczy i miejsc rwie się ciemny huragan tych dziwacznych, złowrogich sił, jak przestrzeń wypełnia się w ukryciu wściekłym wirowaniem chaosu i ciemności.

Czy istniała dla mnie inna droga niż dowiedzenie się, kim jest człowiek, którego słowa wywarły na mnie taki wpływ? Pośród wszystkich jego utworów nie sposób było natknąć się na jakiekolwiek wzmianki mogące sugerować informacje odnośnie do jego osoby; w końcu samo nazwisko zaczęło wydawać mi się bardziej rodzajem pseudonimu, kamuflażu. Nieprzytomny od tego szaleństwa, sączącego się z jego opowiadań, wierszy i esejów, zapadałem w przerażające sny, a budząc się z nich, w pomieszaniu jeszcze pulsującej trwogi i tęsknoty za jej źródłem, pożądałem wiedzy na jego temat.

Z pewnością mogłem pokusić się o próbę stworzenia jakiegoś portretu psychologicznego. W tej wizji świata wyczuwa się przecież prawdziwą pasję, przekonanie graniczące z obłędem; nie wierzyłem, aby ktoś był w stanie pokusić się o takie słowa, o takie poglądy, nie mając dostatecznego umocowania w absolutnej pewności odnośnie do zawartej w nich prawdy; co więcej, byłem w jakiś sposób pewien, że te wszystkie racje wykraczały poza sferę poglądów, wyrastając z jakichś dziwnych form osobistego doświadczenia; czegoś podobnego, co stawało się moim udziałem podczas lektury, ale stokroć potężniejszego, nie zapośredniczonego przez akt czytania – czegoś doznawanego bezpośrednio, naocznie, wręcz cieleśnie, całym sobą. Istnieją pewne kategorie doświadczenia, wprowadzające człowieka w tak ciemny świat znużenia i trwogi, istnieją wydarzenia mające moc zmieniać kolor światła słonecznego, naznaczać dni i noce aurą opuszczenia i beznadziei. Byłem przekonany, że echa takich doświadczeń pobrzmiewają w tej opętańczej prozie, że życie tego człowieka naznaczyła jakaś tajemnicza, egzystencjalna trauma, która nadała jego twórczości ostateczny szlif. Cóż takiego mogło to być? Nie śmiałem zgadywać, choć to pytanie: jaki koszmar ukształtował tego człowieka jako artystę? – nie dawało mi spokoju. Wertując stopki redakcyjne tych wszystkich niszowych pism i książek, które z takim trudem udało mi się wydobyć z odmętów bibliotecznych przy pomocy małego, śmiesznego bibliotekarza, cierpliwie wyszukującego w otchłaniach zapomnianych archiwów wskazane przeze mnie druki, poszukiwałem jakichkolwiek danych kontaktowych – nie do niego samego, gdyż dobrze wiedziałem, że niczego takiego nie znajdę – ale do osób, które przyjmowały jego teksty i zatwierdzały je do druku. Zapisywałem je na kartkach, które następnie rozkładałem przy telefonie w moim martwym, ciemnym domu, do którego trafiałem po długich wędrówkach pomiędzy starymi, opuszczonymi halami fabrycznymi, pośród uschłych, skąpanych we mgle drzew dawnego parku, pośród opuszczonych domów na peryferiach miasta.

Moje próby były żmudne i wydawały się beznadziejne. „Wybrany numer nie istnieje” „Pomyłka” „To było dawno, otrzymaliśmy tekst pocztą, bez adresu zwrotnego” ”Przedrukowaliśmy bez pytania z jakiegoś innego pisemka” „W ogóle publikowaliśmy coś takiego? Nie pamiętam, nie wiem”.

Dopiero pewien mężczyzna, wydający jeszcze nie tak dawno jeden z podziemnych magazynów, powiedział mi, że wyjątkowo dobrze pamięta tekst tego autora i okoliczności, w jakich wszedł w jego posiadanie. Otrzymał go w spadku po zmarłym – a w zasadzie zaginionym w dziwnych okolicznościach – przyjacielu, również podziemnym wydawcy i początkującym pisarzu, który przeczytawszy kilka innych opowiadań poszukiwanego przeze mnie autora, zapragnął go opublikować u siebie, co było o tyle trudne, że nie dysponował żadnymi znajomościami mogącymi zapewnić mu kontakt z twórcą – jeszcze inny wydawca, u którego po raz pierwszy przeczytał jego opowiadanie nie dysponował żadnym adresem korespondencyjnym. Wydawało się, że z planów publikacji nic nie wyjdzie, jednakże pewnego ranka wydawca-pisarz, na blacie kiosku, który prowadził, znalazł szarą kopertę. Wewnątrz znajdował się maszynopis nowego opowiadania, podpisany imieniem i nazwiskiem tajemniczego autora. Mężczyzna nie miał pojęcia, kto zostawił go wczesnym, ciemnym jeszcze rankiem, jednakże nie wnikał w to, gdyż w lokalnym środowisku tajemnicą poliszynela było to, że będąc wydawcą prowadzi jednocześnie kiosk. Zdecydował wykorzystać prezent od losu. Jakiś czas później rozmawiał z innym pasjonatem, zarzucającym świat kolejnymi drukami, i z rozmowy z nim dowiedział się, że ten z opublikował opowiadanie na podstawie niewykorzystanego rękopisu, który znalazł w archiwum, po przejęciu gazetki od poprzedniego właściciela.

Zapytałem wydawcę, w jaki sposób poszukiwany przeze mnie pisarz mógł się dowiedzieć, że właśnie w piśmie jego nieżyjącego lub wciąż zaginionego przyjaciela, będzie miał szansę na publikację.
- Wszyscy wiedzieli, że on chętnie przyjmuje teksty. Wydawał naprawdę straszliwe rzeczy, bardzo słabe, żeby tylko utrzymać aktywność pisma. W zasadzie wszystko, co mu wpadało. Za darmo, na psich warunkach, na wariackich papierach. W pewnym momencie miał już taki zapas, że mógłby niczego nie przyjmować przez rok, a i tak zapełniałby numer. On w sumie niczym nie ryzykował. A ten pisarz… Nie odzywał się później, nie interesował. Wie pan, pisarze to kłopotliwa rasa. A ci najsłabsi są najbardziej upierdliwi. „A kiedy wyjdzie mój tekst, a kiedy wyjdzie mój tekst?” – są namolni jak dzieci w sklepie z zabawkami, każdy z nich przekonany o tym, że jest przyszłym noblistą lub co najmniej liderem listy bestsellerów. Później mówią: „to upokarzające milczenie wydawcy!” Mnie i tak powinni być wdzięczni, wydawaliśmy naprawdę potwornie słabe rzeczy, w zasadzie nie tyle powinni być wdzięczni, ile mieć żal, no bo co to za chwała objawić się choćby i w takiej powielanej broszurce jak moja czy mojego nieżyjącego przyjaciela z jakąś chałą?

Kiedy powiedziałem mu o ogromnej bibliografii rozproszonych utworów poszukiwanego przeze mnie pisarza, odparł:
- Pewnie przesyłał gdzie się dało, siał na oślep. A że ma nienajgorszy talent, to i całkiem często trafiał na dobry grunt.

Tropy urywały się bardzo szybko, autor bardzo starannie strzegł swojej anonimowości. Inny z wydawców opowiadał, rozbawiony, że zmusił go do podania danych osobowych: szybko okazało się, że były sfałszowane, a korespondencja doszła do pewnego bardzo zdziwionego wszystkim starszego pana, który wykazywał zerowe zainteresowanie literaturą.

- To wszystko jakieś niepotrzebne brednie! – grzmiał, kiedy wyjaśniano nieporozumienie. - Całe życie ciężko pracowałem, do tej pory mam twarde ręce! – obruszał się, demonstrując sękate, wielkie, czerwone dłonie. - I to jest coś, a nie takie bzdury, jakieś pisanie! Wszyscy ci pisarczycy powinni choć raz w życiu uczciwie przekopać rów! – zakończył, trzaskając drzwiami.

Odbijałem się zatem od jego anonimowości jak od ściany, tracąc kolejne punkty zaczepienia. Nie przeszkadzało mi to pochłaniać jego opowiadań, wierszy i esejów, wciąż odnajdywanych w zakamarkach biblioteki przez mojego wiernego bibliotekarza. Wkraczając w świat prozy tego tajemniczego autora, czułem się tak, jakbym przywoływał na jawie najpotworniejsze ze snów, nurzając się z dziką rozkoszą w tej potworności, odnajdując w niej pocieszenie i siłę. Coraz wyraźniej dostrzegałem niedorzeczny porządek spraw; ta niedorzeczność nakrywała kirem kształty i barwy, deformowała rzeczywistość, odrealniała ją na swoją własną modłę – aż wreszcie wielka czytelnia biblioteki, w której przesiadywałem do coraz późniejszych, ciemnych godzin, urosła do skali absurdalnego mikrokosmosu, w którym światła lamp i lampek, rozbłyskujące i gasnące, były jak konstelacje, których istnienie ogląda się w przyspieszeniu, w skróconej skali wieków skurczonych do godzin. Wielkie krzesła i stoły stawały się jeszcze większe, olbrzymie regały stawały się jeszcze wyższe, a cienie pomiędzy nimi pogłębiały się, ukazując za każdym razem nowe wymiary czerni, jej coraz to bardziej niemożliwe wykwity. Ta niedorzeczność stała się także cechą świata jako takiego – ulice zamykały się nade mną sklepieniem domów, jarzeniowe światło neonów wpadało w dziwaczne rezonanse z skrytymi w mroku organicznymi kształtami, zdającymi się wić, kłębić gdzieś na peryferiach postrzegania.

Wykorzystując ostatnie chwile przed snem, usiłowałem pisać, usiłowałem wejść w jego skórę, czując, jak z każdym kolejnym dniem udaje mi się to coraz lepiej, coraz sprawniej – właśnie wówczas, gdy widziałem świat jego oczyma, oczyma deformującymi wszystko do groteskowej postaci skręcających się scenografii zastawiających kulisy, za którymi zieje pustka, właśnie wówczas ta imitacja wychodziła mi najlepiej, najpełniej, coraz lepiej, coraz pełniej; można powiedzieć, że wtedy zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że choć nigdy go nie poznałem, w takich chwilach czuję się bardziej nim niż sobą.

Jak to jest: być kimś innym? Jak to jest, uświadomić sobie, że ten, kto posiada moje ciało nie jest mną, jak to w ogóle jest możliwe, aby nie być sobą? Odczuwa się to nie jako pewnego rodzaju równoległość, ale raczej jako przenikanie, jak zdrapywanie warstw farby, którą przez lata malowało się na lustrze autoportret; tak długo, aż obraz przykrył odbicie i straciliśmy kontakt wzrokowy z przeobrażeniami własnej twarzy. Ale jak to jest zdrapać tę farbę i odkryć pod nią zupełnie obce, nieznane oblicze, kogoś zupełnie innego, obcego? Spoglądałem w lustro, wnikając w wyrodniejące cienie za mną, a zwierciadlana powierzchnia zdawała się zwijać, wyginać, tak że nie potrafiłem w żaden sposób skupić wzroku na jakimś detalu własnego oblicza; postrzegałem jedynie jak przez mgłę jego ogólny zarys i już wtedy widziałem, sparaliżowany lękiem, sugestie obecności kogoś obcego; kogoś, czyje odbicie wyrasta za moimi plecami w ciemnościach domu, kogoś, kto zbliża się do mnie bezszelestnie, oplata swoim dotykiem by przeniknąć we mnie, aż nasze kształty nakładają się na siebie w jeden obraz. Ile w tym obrazie mnie, a ile jego? Nie potrafię tego ocenić, nie potrafię uchwycić żadnego szczegółu – w kłębiącej się ciemności domu, który sam zmienia się w wyśnioną przeze mnie ruinę, kształty w tańczącym lustrze przepoczwarzają się, uciekają przez chciwością oczu.

Wracam do lektury i poznaję w niej miejsca, w których niegdyś byłem, jak na przykład wyrzynające się z mgły olbrzymie przęsło mostu łączącego starą i nową cześć naszego miasta, niczym żebro giganta. Poznaję samotny, zamknięty już kiosk na rogu na wpół opustoszałej ulicy, poznaję lodowate, wymarłe kamienice, których wspaniałość jest wspaniałością godnego obumierania, wyniosłości wobec rozpadu i absurdu, wobec zachłanności entropii, która niszczy wszelkie dobro i wszelkie piękno.

Poznawszy te miejsca, zapragnąłem je odwiedzić, zobaczyć, w nadziei, że być może wciąż tam bywa, wciąż tam przychodzi, aby szukać dla siebie inspiracji, natchnienia. Z jeszcze większą premedytacją zanurzałem się w mglisty, wieczorny świat dawnych hal produkcyjnych, wąskich uliczek wiodących wśród zdewastowanych, wyludnionych kamienic, opustoszałych peryferii, zapomnianych kolejowych bocznic i nieczynnych stacji. Wchodziłem do tych starych, opuszczonych budynków i przysiadając w ich ciemnych kątach, obserwując grę światła księżyca, przenikającego przez brudne, porozbijane szyby, omiatającego hałdy pyłu i gruzu, oczekiwałem na jego pojawienie się, na jego głos, z którym mógłbym nawiązać dialog. Tak jak on napawałem się widokiem zanurzających się w mgle, nocy i księżycowym świetle dziurawych ścian, sczerniałych cegieł, pociemniałych, szorstkich bloków betonu, opadających płatów tynku; widokiem butwiejących desek, zardzewiałych ogrodzeń pod którymi rosła szara, ostra trawa. Często w tych miejscach, kiedy przystawałem, by nasycić się ich atmosferą, opadała na mnie przedziwna melancholia; zimny, smutny spokój, mający w sobie zapowiedź zrozumienia czegoś istotnego, a jednocześnie olbrzymia tęsknota za kimś, kto otworzył mi oczy na to nieoficjalne, wstydliwe piękno. Jestem sobie w stanie wyobrazić, jak wyglądałoby nasze spotkanie: dostrzegłbym jego smutną, zmęczoną twarz gdzieś w odległym cieniu i wyruszyłbym jej na spotkanie; ta twarz zaczęłaby się pewnie oddalać, zapadać w cień, przemykać coraz zimniejszymi, odleglejszymi korytarzami zdewastowanego miejsca, wiodąc mnie swoim hipnotycznym głosem, którym zdradzałaby mi kolejne tajemnice, kolejne okropieństwa. Szedłbym za nim, wpatrując się w przenikające go cienie, aż w końcu wyszlibyśmy krętymi schodami na górę, na pozbawiony balustrady balkon jednej z opuszczonych kamienic; tam odwróciłby się do mnie twarzą; zimny, nocny wiatr targałby połami jego płaszcza, burzyłby jego przerzedzającą się fryzurę, a on, stojąc na krawędzi, dokonywałby ostatecznej egzegezy wszechrzeczy. Wyobrażałem sobie, jak w uniesieniu, targany wiatrem, odcinający się na tle pustego, nocnego nieba, wyjawia mi koszmar bycia, tłumaczy go pełen pasji, pełnej oddechu ostateczności. Wyobrażałem sobie, że w końcu odwraca się do mnie plecami, mówiąc, że czas rzucić wyzwanie tej grozie, zanurzyć się w nią, rozpłynąć się w niej, po czym skacze, a ja podbiegam do krawędzi balkonu, ale nie widzę już jego spadającego bezwładnie ciała, a jedynie apokaliptyczny, ciągnący się po horyzont bezmiar zrujnowanych domów, rozpadających się kamienic, wygasłych fabryk i dworców, nad którymi rozrasta się straszliwe, czarne niebo. Krzyczałbym za nim, mój głos tonąłby w próżni. Tak wyobrażałem sobie nasze pierwsze spotkanie, tak wyobrażałem sobie to objawienie, kuląc się w cieniach umarłych domostw, w których, rzucając wyzwanie ciszy, wypowiadałem pojedyncze słowa, wsłuchując się w echo, w deformacje mojego głosu, który przepoczwarzał się, stając się jeszcze jednym elementem tych opuszczonych, zapomnianych światów. Echo w końcu zanika, rozprasza się, zostaje jedynie wspomnienie po jego wygasaniu i już wiem, w nagłej chwili oświecenia, co jest jedną z traum tego człowieka: jego traumą jest rozpad, nieustanna zmienność tworząca i pochłaniająca kształty, stwarzająca i niszcząca formy, płodząca liczne potomstwo i urządzająca mu hekatombę, ta potworna przemijalność form, idei. I już wiem, co jest przyczyną trwogi: świadomość, że nie można uciec tej przemijalności, że wszelkie nasze strategie i gry wciąż jej podlegają, że nie da się poza nią przejść, nie da się jej przekroczyć, bo ona jest fundamentalnym prawem powołującym do istnienia wszelki byt, a w swoim tępym, bezrozumnym okrucieństwie powołuje do istnienia swoją własną świadomość, świadomość siebie, czyli świadomość przemijalności, co można porównać jedynie do tępego okrucieństwa rodzica, który przebrawszy się za potwora zakrada się nocą do dziecięcej kołyski, by zsyłać na własne dziecko, depcąc jego bezbrzeżne zaufanie, kolejne koszmary, przenikające w dzień, w wszelkie kształty i kolory. Jakże bym chciał spojrzeć w twarz temu człowiekowi, w jego udręczone oblicze, by powiedzieć mu, że osiągnął swój cel, że spojrzałem na świat jego oczami i że teraz wszystko rozumiem, że tajemnica życia odsłoniła mi swoje skrywane pod kruchą fasadą obrzydliwe, przegniłe, zaropiałe oblicze. Więc z silnym postanowieniem wracałem do biblioteki, by drążyć, by szukać jego śladów.

Tam z pomocą nieoczekiwanie przychodzi mi bibliotekarz, wiernie oczekujący w czytelni, za amboną swojego pulpitu, sekundujący mi w coraz dłuższych seansach lektury, przeciągających się do godzin wieczornych i nocnych. Jego karłowata, otyła sylwetka wydaje mi się teraz sylwetką magiczną, to on wynosi z otchłani te wszystkie słowa, te wszystkie zdania, które zapładniają mnie trwogą i zachwytem, przekształcając mnie w inną osobę, w kogoś kto mówi i myśli inaczej, kogoś, dla kogo własna mowa stała się obcym językiem. To on zna te przepastne archiwa, on jest dysponentem wiedzy – pisarz sam w sobie może tworzyć cokolwiek, ale w tym królestwie druku, w królestwie pisma dysponentem prawdy i kłamstwa jest właśnie ten karzeł, zdaje się teraz wręcz oczekiwać moich wizyt. Od samego wejścia widzę, że ma dla mnie nowe kęski, nowe arkusze, nowe ryzy, nowe zdobycze, nowe trofea, wydobyte z otchłannych kopalni jego domeny. W chwili oświecenia, spoglądając na jego płaską twarz, przysłoniętą grubymi szkłami okularów, krzyczę:
- To ty! To zawsze byłeś ty! – ale on jedynie śmieje się pod nosem, kręcąc głową.
- Wiem już dobrze, czego szukasz, kogo szukasz. Nie jesteś pierwszy – odpowiada, po czym podnosi się z krzesła, chwytając w swoje mięsiste dłonie plik druków i książek. - To jeszcze nie wszystko. Pewnie będziesz chciał to przeczytać, ale chyba mam dla ciebie coś znacznie ciekawszego – mówi.
- Tutaj? – pytam.
- Nie. W piwnicy. Jest tego zbyt dużo, abym sam to przyniósł. Jestem już stary, nie widzisz? Odnalazłem to dla ciebie. Ale zanim tam pójdziemy, przeczytaj to –niemal szepce, podając mi jakieś pismo. Data wydania sugeruje, że mam do czynienia z publikacją z bieżącego tygodnia.
- To jego ostatnia praca. Właśnie się ukazała w tym niszowym magazynie.
Chwytam periodyk w dłonie, czując zaskoczenie – regularnie kupuję to pismo, znam jego właścicieli, właśnie musiał wyjść nowy numer.


Przerzucam łapczywie strony, pełen drżącego podniecenia, pełen przeczucia tej ciemnej ekstazy. I oto jest, jest! Nowy tekst, nowa publikacja. Zasiadam za biurkiem, pod czujnym spojrzeniem bibliotekarza, o którym w mig zapominam, po czym zanurzam się w koszmar.

I niczego nie rozumiem, bo wielbiony przeze mnie pisarz stworzył fabułę, której osią jest mój własny dom, mój ciemny sarkofag. Opisuje wnikliwie piwnicę tego domu, dopisując do jej rzeczywistej topografii ukryte za składem węgla drzwiczki wiodące w dziwaczny tunel, z którego dochodzi muzyka, jej echo deformowane się wśród ścian wąskiego korytarza. I poznaję to, pod czym wyrósł ten korytarz wiodący donikąd: to jest mój dom, moje domostwo, moje peryferyjne królestwo położone na obrzeżach miasta, w pustym obszarze wielkich pól, ciągnących się po horyzont i podchodzących co wieczór mgłą, tego ostatniego bastionu mojego miasta, poza którym rozlegają się już tylko niekończące się nieużytki. W postaci lokatora domu, który odkrywa ten dziwaczny tunel rozpoznaję siebie, jakąś mutację, jakiś wariant siebie – zainfekowanego rozpaczą, zatrutego strachem i trwogą. Widzę siebie z oddali i widzę, że to już nie ja – to ktoś inny, ktoś, kto uległ przemianie. Bohater nie próbuje zgłębić tajemnicy, jedynie wpatruje się w zionącą ciemnością bramę do być może innego świata, wsłuchując się w płynącą stamtąd muzykę, której źródło przybliża się z każdym dniem; wpatruje się w oczekiwaniu na coś, co wyłoni się z podziemi – coś pięknego i nieludzkiego jednocześnie. Większość tekstu stanowią opisy tej muzyki, opisy tak sugestywne, że niemal jestem w stanie usłyszeć ją, wyobrazić ją sobie tak mocno, jakbym ją słyszał, odczuwał sobą wraz z powiewem wilgotnego powietrza, którym zionie z korytarza w twarz bohaterowi opowiadania. Kończę lekturę w obezwładniającym poczuciu zapętlenia: czuję się kimś innym, kto czyta o sobie, będącym kimś innym. To jest moje wrażenie, to jest moje istnienie, przepchnięte przez jego wyobraźnię, ulepione przez jego język.

Spoglądam, oblany potem, na bibliotekarza, czując, że to, co odczuwa zdumienie pomieszane z grozą, ustępuje pola czemuś, co nie odczuwa niczego poza zimną, już abstrakcyjną symulacją trwogi – jedynie myśli pustkę i koszmar, obraca te abstrakcyjne pojęcia, rozważa je, roztrząsa na różne sposoby, łączy je z odnajdywanymi we mnie elementami i sprawdza, jak do siebie pasują. Ustępuję pola komuś innemu, komuś, kto mną zawładnął, i już wiem, jak mówić jego językiem. Ale jeszcze tam jestem, ja jako ja, jakaś resztka mnie, która usiłuje się bronić, ale która przede wszystkim chce wiedzieć. Bibliotekarz spogląda na mnie, na moje ciało pełen uwagi – ale jego spojrzenie nie dostrzega we mnie człowieka, lecz obiekt; jestem dla niego jak szczur w labiryncie – warto przyjrzeć się moim reakcjom, to takie zajmujące.
- Co chciał mi pan jeszcze pokazać? – zapytuję.
- Chodźmy. Trochę tego jest – odpowiada z uśmiechem na swojej płaskiej, otyłej, starej twarzy. Więc idę za nim, posłusznie, drepcę powoli za jego chybocącym się krokiem. Przechodzimy przez nocne korytarze wygasłej biblioteki, ku coraz starszym i niżej położonym salom i korytarzom, przez labirynt przejść, drzwi, schodków, korytarzyków, coraz niżej i niżej, aż powietrze zaczyna wypełniać zapach piwnicznej stęchlizny i zawilgoconego papieru. - Nie jesteśmy w stanie poradzić sobie z wilgocią w gmachu – mówi bibliotekarz. - Często muszę suszyć druki i książki, zanim je wydam, tak są zawilgłe. Wyobraża pan sobie?
Milczę.
- Wie pan, jestem już stary i samotny, mam dużo czasu. Kiedy pan tak przychodził i przychodził, z początku mnie irytowało to zostawanie do późna, to wyganianie pana zza biurka, ale przecież co ja mam lepszego do roboty? To miejsce to jest moje życie. Dlatego możemy tu przebywać nocą, znam tu każdy zakamarek. Ta pańska pasja, oddanie… zaintrygował mnie pan, ale jak wspomniałem, nie jest pan pierwszym, który go szukał. Inni szukali go przed panem, niemal tak samo obsesyjnie. Z tym samym mętnym spojrzeniem kogoś, kto traci zmysły. Zastanawiałem się: dlaczego? Czytałem go, przyznaję, ciekawy autor. Autor… No właśnie, ten pański… ten wasz entuzjazm sprawił, że postanowiłem jeszcze lepiej poznać moją bibliotekę. I coś dla pana mam. - Inni też to widzieli, też prowadził ich pan do piwnicy? – pytam, wpatrując się w tonące w półmroku, kołyszące się plecy bibliotekarza, wsłuchując się w jego głos rozbrzmiewający pośród opustoszałych korytarzy biblioteki.
- Nie. Zadowolili się tym, co było powszechnie dostępne. To im wystarczyło. Odchodzili i już nie wracali. Widocznie nie mieli już takiej potrzeby. Droga zdaje się nie mieć końca, przemieszczamy się teraz coraz węższymi korytarzykami, otoczeni przez stare regały zarzucone książkami, drukami, gazetami. Ciemność rozjaśniają jedynie odległe od siebie, nagie i anemiczne żarówki, zwisające na kablach z pełnego zacieków – o ile możliwe jest rozpoznanie zacieków w tej ciemności – sufitu. W prawo, w lewo, w prawo, lewo, kolejnymi odnogami; mijamy po drodze niewielkie komórki, pomieszczenia wypełnione zadrukowanymi odpadkami. W końcu bibliotekarz staje przed jedną z komórek, odwraca się, słabe światło odbija się w jego okularach. Szarmanckim gestem niczym zaproszenie do uczty wskazuje na maleńkie wnętrze, wypełnione stertą cienkich zeszytów.
- Nawet je posegregowałem dla szanownego pana. Proszę – mówi z uśmiechem na swojej płaskiej, otyłej twarzy.
Wchodzę do środka, czując na sobie jego wzrok, czując wzbierającego we mnie innego, który wypiera mnie samego, to jest moja niemalże ostatnia chwila, zanim stanę się nim. Widzę ten cały świat, te kręte korytarze na jego sposób, ten przerażający labirynt postrzegam tak, jak on go postrzegał, jak sam by go opisał. Sięgam po pierwszy z brzegu zeszyt i otwieram niemal odruchowo na stronie, na której w półmroku, w którym muszę wytężać wzrok, widnieje jego nazwisko. Przeglądam pobieżnie, odkładając następnie pismo na bok, sięgam po kolejne. Jest. Kolejne – także.
- Proszę czytać uważnie – mówi głos za mną.
- Jak to? – odpowiadam.
- Daty – mówi bibliotekarz. Spoglądam, wnikam spojrzeniem w miękki, napuchnięty papier okładki. Lata temu. Sięgam po kolejne – lata, lata, lata wstecz. Aż do dziesiątek lat. Aż poza moje życie. Setki tekstów. Publikowane równolegle, jakby pisane równolegle. Nie jest możliwe, aby jeden człowiek był w stanie tyle napisać. Nie jest możliwe. Nie jest. Nie.
- Zostawię tu pana, proszę, tu jest latarka. Nikt pana tu nie znajdzie. Przyjdę, kiedy pan skończy – mówi głos za mną, po czym słyszę jedynie oddalające się kroki, coraz słabsze i słabsze w labiryncie korytarzy pod biblioteką.
A więc wytężam wzrok, skupiam spojrzenie na drobnych, częstokroć zamazanych literach, rozmywających się w wilgoci i ciemności, jednakże wiem już, znam ten język i jest mi łatwiej – przekopuję się przez kolejne historie, przez kolejne wydarzenia i miejsca, zdeformowane jego wyobraźnią. Dotyczą obszarów znanych i nieznanych, czasami ujmują je z różnych perspektyw, tak jakby zaszczepiały się w nim inne osoby, inne punkty widzenia, czasami bardzo od siebie odległe. Te odległości rozciągają się na czas, ale i na idee – tak jakby walczyły w nim przeciwności, odmienności, warianty, które usiłuje spajać swoim językiem. Ale odległości rozciągają się nie tylko na czas i idee – rozciągają się także na przestrzeń, na rozległe terytoria. Jego wiedza jest wiedzą historyczną, ale nie jest to wiedza ważnych przełomów i wielkich wydarzeń, to jest drobiazgowa wiedza codzienności, oczyszczonej z światła i sensu, wiedza, którą zazwyczaj gromadzą różni ludzie przeżywając swoje epizody, odgrywając drobne role w swoich pobocznych scenach.

Różni ludzie… Ileż jest w tej pozornej spójności, w tej posępnej narracji pęknięć, rozłamów, sprzeczności? Dopiero teraz, gdy w pełni przyswoiłem jego język, gdy staję się nim, widzę je wyraźnie – pęknięcia jak zanieczyszczenia, jak… pozostałości po innych osobach. Jak wystające z błotnej lawiny, z jej ciemnej masy kikuty rąk, kawałki głów, maski zalanych błotem twarzy. Sięgam po ostatni opublikowany tekst, ten który opisuje mój dom i mnie samego, a w zasadzie tego, kto przestaje już istnieć i zaczynam z wolna pojmować, kim jest. To podejrzenie kiełkuje w resztkach mnie, w resztkach tego, kto ustępuje mu pola, wspominając swoją własną przemianę od momentu pierwszej lektury, kiedy zapragnął pisać… mówić tak jak on, tak jak on widzieć świat, rzeczy. Tyle miejsc, tyle czasów, tyle różnych… pozostałości. Sięgam wstecz, poszukując pierwszego tekstu, od którego wszystko musiało się zacząć. I kiedy po długich, ciemnych godzinach, po których moje oczy odmówią posłuszeństwa i zgasną tak, jak gasnę ja, wreszcie go znajduję… pojawia się pytanie: kto tak naprawdę go stworzył: czy on, czy ktoś stworzył jego, by stworzył tekst, który wszystko rozpoczął?

Oto jest straszliwa prawda: jego nie ma, nie istnieje, a jednak jest, a jednak istnieje – w sposób prawdziwy, choć nierzeczywisty, a może na odwrót – ja już nie wiem, co te słowa oznaczają. Jest ideą, być może sam zmienił się w ideę, a być może ktoś go tylko stworzył, dla żartu, dla eksperymentu, ot tak sobie. To nieistotne, gdyż ona wrasta we mnie, wrosła już we mnie, w tamtego człowieka, kiedy tylko jego pierwsze słowa przesiąkły przez papier w moje istnienie, w istnienie tamtego człowieka, już wówczas ten proces się zaczął, już wtedy choroba przypuściła swój atak, wiem to, wiedziałem to, wiedział to ten, który wówczas istniał, mówię w jego imieniu, uzurpuję sobie prawo do mówienia w jego imieniu, aby jakoś go ocalić, aby jakoś ocalić siebie i to wszystko, co było pomiędzy nami, pomiędzy naszym staniem się. Aby ocalić wspomnienie procesu, który dział się, dając złudne wrażenie bycia czymś stałym, nie zaś procesem, ciągiem wydarzeń pomiędzy nim a mną, wydarzeń, które spowodował ten ktoś, ten… czynnik odziany w pozory osoby, osobowości? Wymyślono go. Wymyślono jego język i filozofię, wymyślono definiujące go traumy i tak skonstruowaną maszynerię puszczono w bieg, by wciągała w swoje tryby… Jednakże język, filozofia i traumy są fikcją, jak wszystko, są tylko kamuflażem, który przykrywa jeden, jedyny cel, który tak naprawdę przyświeca wszystkiemu, co istnieje: replikować się, powielać, trwać w nowych wcieleniach. Stworzono go, by trwał, stworzono mu w tym celu język i filozofię, najpotężniejsze narzędzia, którymi może optymalnie wykorzystać reguły gry w przetrwanie. Tylko tak mógł walczyć z przemijalnością.

Ktoś go wymyślił, ktoś go napisał, a może sam wyewoluował spomiędzy różnych słów, spomiędzy różnych projektów, być może tak, w toku przeobrażeń, których nie jestem w stanie przeniknąć, wykrystalizował się jego labilny, bezcielesny byt. Czasami zadaję sobie, w ostatnich chwilach własnej przytomności, czy jest świadomy sam w sobie, czy być może jest świadomy gasnącą świadomością swoich ofiar, które przekształca w siebie? Nie potrafię na to odpowiedzieć i nie sądzę, aby to miało znaczenie. Sięgam po wilgotne, ciemne karty i oczekując nadejścia bibliotekarza, który wyprowadzi jego kolejną inkarnację na ciemne światło dnia, na gasnący, powykręcany świat toczony chorobą dławiącej przemijalności, zaczynam, a w zasadzie on zaczyna, z początku nieporadnie, nie orientując się jeszcze w skali pozostałości po dawnym lokatorze, spisywać w swoich-cudzych myślach kolejną wizję, kolejne słowa, które być może kiedyś obejmą kogoś we władanie. Cóż za okrucieństwo: potrzeba specyficznej kombinacji tęsknoty i wrażliwości, całego szeregu uwarunkowań, aby poddać się jego mocy. Czy ktoś go napisał z myślą o konkretnych ofiarach, o szczególnym typie ofiar? Ilu przede mną przeobraził w siebie, nakazując im pisać swoim językiem, we własnym imieniu?

Próbuję się jeszcze bronić, w zasadzie nie wiem dlaczego – przecież chciałem być taki jak on – próbuję jeszcze przemycać siebie, swoje pozostałości w jego myśli i słowa. Inni też tak czynili, to jedyny dostępny im wybieg, ostatnia deska ratunku. Moje słowa i jego słowa walczą ze sobą i wiem dobrze, że choć rezultat tej walki jest już przesądzony, to jedynie we własnych błędach i niedoskonałościach, które odkryję i wplotę w jego doskonałość, będę w stanie cokolwiek uratować. Być może kiedyś w nim – w innym – ktoś odnajdzie mnie, mój ostatni krzyk, mój umierający język.

2 komentarze:

  1. nowe słowo! ekfraza! ma moją ulubioną literę - małe f. tak tylko pobieżnie się przejrzało ten tekst, ale rzuciło mi się w oczy. jest tam coś jeszcze takiego? bo czasu mało, a ja mam nadal nieskończone the conspiracy against the human race.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z wyrazów na "e" chyba tylko egzegeza;)

    Kończ "Conspiracy..." zanim "Conspiracy..." skończy ciebie (tak mozna by promować tę książkę)

    OdpowiedzUsuń