środa, 1 lipca 2015

Opowiadania (Zdzisław Beksiński)

Malarska twórczość Zdzisława Beksińskiego, zwłaszcza z okresu „fantastycznego”, obrosła masowym kultem, a jednocześnie nieco spetryfikowała postrzeganie artysty jako twórcy wyjątkowo mrocznych (i w swej dosłowności pomieszanej z makabrą nieraz ślizgających się po powierzchni kiczu) wizji; przyćmiła też – zupełnie niesłusznie – dorobek w innych środkach plastycznego wyrazu (na przykład wspaniałe fotografie). Wydany niedawno zbiór opowiadań dowodzi, że Beksiński – artysta – miał do zaoferowania znacznie więcej niż tylko kolejne wariacje na temat zdeformowanych, rozpadających się ciał i świata dotkniętego zagładą.

Podejrzewam, że w odróżnieniu od kultowych obrazów Beksińskiego, które publikowane i repostowane są nawet na różnych blogach i serwisach, których charakteru nigdy nie skojarzylibyśmy z tak ciemną tematyką, książka z utworami prozatorskimi raczej nie osiągnie podobnego statusu; co więcej – jestem pewien, że wielu czytelników, których skusiła magia nazwiska wizjonera surrealistycznej makabry odbije się od tej bardzo abstrakcyjnej i jak na dzisiejsze standardy easy-reading nieprzystępnej prozy, której nieprzystępność wzmaga jeszcze fakt, iż wiele utworów zawartych w tomie jest ledwie szkicowych, niedokończonych, pozbawionych pełni kontekstu. Nie wspominając o tym, że prozie tej – nie tylko w wykonaniu, ale i w zamierzeniach – daleko do efektowności właściwej najbardziej popularnym obrazom Mistrza.

Gdybym miał jednym słowem określić literackie usiłowania Beksińskiego, brzmiałoby ono: nieludzkie. Bije z tych opowiadań emocjonalny chłód; nieliczne postaci są zredukowane do czystych funkcji; odczłowieczone, zdepersonalizowane, a ich dramaty ujęte są zawsze w nawias zimnej, analitycznej ironii. Beksińskiego – pisarza ludzie zdają się mało interesować, w przeciwieństwie do zjawisk, których skutki uobecniają się pod pewnymi formami w ludzkich zachowaniach czy przeżyciach. Dążenie do odczłowieczenia znajduje ujście w tekstach, które są zupełnie pozbawione czegoś takiego jak postaci – na przykład w bardzo dobrym, hipnotycznym „Placu egzekucji”, którego geometryczno-oniryczny monumentalizm i metafizyka nasuwają skojarzenia z malarstwem Giorgio de Chirico.

No właśnie, metafizyka. Choć utwory, których kanwę stanowią surrealistyczne bądź groteskowe wizje czy sytuacje trudno byłoby określić jako literaturę weird (choć kilka tekstów można byłoby swobodnie podciągnąć pod tę kategorię), ich filozoficzny wydźwięk jest bliski ekstremistom literackiego pesymizmu, którym patronuje poeta metafizycznego koszmaru – Franz Kafka. Obsesyjnie powraca w utworach Beksińskiego wątek gry (odgrywania i jednocześnie bycia odgrywanym), kontroli (kontrolowania i bycia kontrolowanym), odsłaniania kolejnych warstw nadzoru i ubezwłasnowolnienia. Beksiński zmienia perspektywy, punkty widzenia, łączy i rozdziela postaci, zamienia ich role, redukując jednocześnie to, co osobowe. Zostają ślepe marionetki, uwięzieni we własnym świecie a jednocześnie odseparowani odeń bezwolni wykonawcy zamysłów demiurgów, których motywacje są nieprzeniknione i absurdalne.

Ten absurd – absurd metafizyczny – uwydatnia mogący kojarzyć się z prozą Samuela Becketta (w ogóle – trudno uniknąć podczas lektury „Opowiadań” skojarzeń z eksperymentami narracyjnymi właściwymi noveau roman, trudno też nie zauważyć elementów zapowiadających literacki postmodernizm) język dążący z jednej strony do maksymalnej pojemności znaczeniowej, z drugiej – obsesyjnie zacierający zalążki sensów, wpadający w sprzeczności, walczący sam ze sobą, uwięzły w dialektyce konstrukcji i dekonstrukcji sensów, nieustannie wykpiwający własną pracę sensotwórczą, podający sam siebie w wątpliwość, bawiący się paradoksami. Taka strategia pozwala Beksińskiemu uzyskać kolejny etap „odhumanizowania” – z tkanki tekstu wypreparowany zostaje nie tylko czynnik postaci, unieważniony zostaje również narrator czyli ten, którego słowu odruchowo zawierzamy; ostatnia – intuicyjnie – ludzka instancja języka. Czasami ten absurd przybiera formy bardziej abstrakcyjne, czasami bardziej konkretne i komiczne – jak na przykład w upiornie śmiesznym, pachnącym prozą Sławomira Mrożka „Kronikarzu wydarzeń”.

Trudno powiedzieć coś wyczerpującego o kompozycji utworów, które w znacznej części są niedokończone. Na pewno znać rękę plastyka – wydaje się, że dla układu tekstów mniej liczą się związki i relacje przyczynowo skutkowe napędzające akt tworzenia się opowieści, ale wewnętrzna mapa odniesień poszczególnych symboli, co skutkuje pewną statycznością. Malarską – czy też właściwą architektowi, którym przecież był z wykształcenia Beksiński – wyobraźnię zdradzają też nieraz obsesyjnie szczegółowe, wirtuozerskie opisy, dla których punktem wyjścia są zawsze zależności przestrzenne. Opowiadaniem, w którym najlepiej widać (ze względu na jego kompletność) ten sposób komponowania tekstu, jest otwierający zbiór i chyba najlepszy w całym tomie, poruszający „Na końcu ogrodu”, w którym obrazy wracające w refrenowych powtórzeniach, wzbogacane o nowe detale, ubierane w nowe konteksty, stanowią formę gry pamięci prowadzącej walkę o wydobycie tego, co wyparte, zepchnięte w podświadomość. Nie wszystkie eksperymenty są udane; czasami Beksińskiego-prozaika gubi pewien brak umiaru. Dobrym przykładem są „Bakterie”, których wściekła, wręcz Bernhardowska (i ma się rozumieć, niezależna od Bernharda) narracja zbudowana na fantastycznych, ociekających jadem repetycjach zostaje w finale zniszczona religijnym zaśpiewem, będącym przysłowiowym „jednym mostem za daleko”, obracającym mrożący krew w żyłach, apokaliptyczny zapis czystej nienawiści do rasy ludzkiej w niezamierzoną autoparodię. Tego typu „potknięcia” są jednakże sporadyczne i nie przesłaniają w żaden sposób wartości literackiej dorobku Beksińskiego.

Tym bardziej, że niedokończona forma przydała tekstom – zupełnie paradoksalnie – dodatkowej wartości poznawczej. Otóż, dzięki temu, że Beksiński wiele ze swoich literackich projektów porzucił, że w żaden sposób ich nie szlifował, mamy niepowtarzalną okazję zajrzeć za kulisy procesu twórczego, ujrzeć rusztowania, szkielet ukryty zazwyczaj pod tkanką gotowego, zwartego tekstu. Obsesyjna wiwisekcja – czy raczej dekonstrukcja – języka twórczego, śmiało nawiązująca do awangardowych prądów swoich czasów (a często wyprzedzająca je) zyskała w ten sposób dodatkową warstwę – obnażone zostaje to, co znajduje się ponad językiem, ponad narracją jako produktem finalnym procesu twórczego – czyli sama, czysta mechanika tego procesu, artystyczna samoświadomość usiłująca wytworzyć sobie swój własny język, usiłująca się skodyfikować.

Zawiodą się na opowiadaniach Beksińskiego ci, którzy oczekują fantastyki osadzonej w wyjątkowo mrocznym entourage’u znanym z malarstwa sanockiego wizjonera. Beksiński wprawdzie nie stroni od tego, co mroczne i dziwaczne (trudno jest przecież artyście przeskoczyć uwarunkowania własnej wyobraźni i wrażliwości), ale w jego prozie wszelki mrok ma charakter bardziej intelektualny, podobnie jak bardziej intelektualny jest odbiór lęku, stanowiącego dobrze ukryty, emocjonalny fundament tej trudnej i niejednoznacznej twórczości. Pozostaje jedynie zastanawiać się, co by było, gdyby Beksiński nie porzucił literatury, choć oczywiście takie pytania są – także w kontekście myśli, którą Beksiński usiłuje w swojej prozie wyrazić – bez większego znaczenia.

1 komentarz:

  1. Świetny artykuł! Tak,szkoda poniekąd,że opowiadania zostały odkryte i opublikowane dopiero po śmierci Beksińskiego choć tu też kryje się okrutna sprzeczność;gdyby Beksiński żył one by nie zostały opublikowane. W każdym razie miłośnik ambitnego weird fiction nie będzie rozczarowany lekturą,więcej;będzie bardzo usatysfakcjonowany. Szkoda,że Pan Beksiński nie usłyszy już należnych Mu komplementów za tę część Swojej artystycznej drogi. Wielbiciele Kafki będą szczególnie zadowoleni. Świetny artykuł! old weirdman

    OdpowiedzUsuń