Jak to na dobrą sprawę jest z naszą świadomością – potrzebujemy jej, czy raczej nam… przeszkadza? Czy inteligencja musi iść w parze z świadomością? A nasze „ja” – stabilne jest, czy kruche? I do czego nam w ogóle służy? I czy tożsamość to struktura czy raczej proces?
Zaczyna się groźnie, a później jest już tylko straszniej. W atmosferę Ziemi wchodzi jednocześnie kilka tysięcy małych sond, które spalają się w wielkim rozbłysku. To swoista lampa błyskowa – kosmiczny paparazzi złapał naszą cywilizację w całkiem ostrym kadrze. Jakiś czas później z Ziemi wyrusza na pokładzie statku „Tezeusz” ekspedycja mająca zbadać przeznaczenie sygnału wysłanego podczas tej planetarnej sesji. Załoga spotyka w końcu w odległych zakątkach kosmosu, gdzieś za obłokiem Oorta gigantyczną strukturę, która… każe mówić do siebie „Rorschach” i całkiem sprawnie posługuje się angielskim.
Główny bohater powieści, Siri Keeton, z zawodu syntetyk (człowiek zajmujący się przetwarzaniem informacji w taki sposób, by stała się zrozumiała dla klienta (co w czasach zaawansowanych AI jest całkiem potrzebnym zajęciem)) wskutek przebytej w dzieciństwie resekcji jednej półkuli mózgu utracił bezpowrotnie zdolność przeżywania uczuć. Syntetyk nie ma za zadanie zrozumieć komunikatu, który należy przetworzyć – ma jedynie znaleźć odpowiedni algorytm i na jego podstawie opracować „dostatecznie uproszczoną” wersję treści. Umiejętność ta dotyczy nie tylko pracy z informacją, jest szerszą metodą przetwarzania wszystkich danych płynących z otoczenia. Keeton, niezdolny do emocjonalnego zaangażowania, jest zatem doskonałym obserwatorem i kronikarzem wyprawy. Jego umiejętności „czytania świata” z pewnością przydadzą się, gdy załoga „Tezeusza” wejdzie w końcu z „Rorschachem” w interakcję, która po pierwszych, zdawkowych uprzejmościach szybko zaczyna ewoluować w stronę, której nikt się nie spodziewał.
Oto bowiem rozpoczyna się obłędna, coraz bardziej złowroga gra w „pierwszy kontakt”, podczas którego bohaterowie „Ślepowidzenia”, niczym bohaterowie „Fiaska” Lema, chcą zmusić obcych do czegoś więcej niż zdawkowe „hello”. Do powiedzenia czegoś o sobie i do wyjawienia, dlaczego zainteresowali się starą, małą Ziemią. Problem w tym, że obcy nie tylko przewyższają Ziemian o kilka rzędów wielkości pod względem rozwoju, ale także… niespecjalnie mają na swój temat coś do powiedzenia. Nie mają, bowiem są istotami pozbawionymi świadomości. Co w niczym nie zmienia faktu, że są piekielnie przebiegli i… mają niekoniecznie przyjazne zamiary. Gra zaczyna toczyć się o coraz większą stawkę, a załoga „Tezeusza” szybko zdaje sobie sprawę, że dla Wężydeł – jak zostają ochrzczeni obcy – nie jest niczym więcej niż królikiem doświadczalnym. Czy królik zdoła się wyrwać z labiryntu coraz wymyślniejszych pułapek?
Podobno „Ślepowidzenie” odrzuciło kilku wydawców – książka wydała im się zbyt ponura. Rzeczywiście, płynące z niej wnioski do optymistycznych nie należą – nie tylko rysują naszą przyszłość w dość ciemnych barwach, ale także podkopują poniekąd nasze dobre samopoczucie wynikające z faktu, iż jesteśmy w ogóle świadomi swojego istnienia. Co gorsza, nie jest to tylko wybryk zgorzkniałego do cna pesymisty, ale praca dość kompetentnego człowieka, który na poparcie swojej tezy przedstawia całkiem mocne argumenty.
Na czym polega to całe wielkie halo ze świadomością (bo to właśnie świadomość jest głównym tematem „Ślepowidzenia”) według Wattsa? Problem jest oczywiście złożony. Skutki jej istnienia rozciągają się w dość szerokim spektrum, zarówno biologicznym jak i kulturowym.
Świadomość – przekonuje Watts - z biologicznego punktu widzenia, ma dwie podstawowe wady: wymaga nie tylko ogromnego nakładu energii, zmniejszając wydajność metaboliczną organizmu, ale także – jak na tak skomplikowany układ – zaskakująco słabo radzi sobie z dużą ilością zmiennych, co raczej słabo sprawdza się w warunkach walki o przeżycie, jaką jest ewolucja. Innymi słowy, świadomość skazuje nas na swoisty hamletyzm, ponieważ znosi filtr ilości danych niezbędnych do dostatecznie szybkiego wykonania zadania. Nie koniec na tym - te redundantne informacje coraz słabiej zakorzenione są w tym, czego dana operacja ma dotyczyć (czyli zewnętrzności jako takiej) będąc wytworem wewnętrznym, a przez to nie odnoszącym do niczego innego niż one same. Jednocześnie „Ja”, jako podstawowa soczewka w której skupiają się, używając języka Metzingera, „przezroczyste reprezentacje fenomenalne”, stanowi bardzo silny filtr dla pełnego zakresu doświadczenia. Świadomość, innymi słowy, zamyka nas coraz silniej w obrębie gatunkowego egocentryzmu, w którym obraz rzeczywistości jest coraz bardziej zafałszowywany przez narastające doświadczenie kulturowe, które nie jest obrazem rzeczywistości jako takiej, ale jedynie jej przetworzeniem. Poznanie na poziomie świadomości to zatem nic innego jak pełne premedytacji wpychanie siebie w objęcia własnoręczne wytworzonej iluzji.
W bardzo dosadnych słowach ujmuje to jeden z bohaterów powieści, Jukka Sarasti:
"Mózg to maszyna do przetrwania, nie wykrywacz prawdy. Jeśli do przetrwania trzeba się samooszukiwać, mózg kłamie. Przestaje zauważać... nieistotne rzeczy. Prawda się nie liczy. Tylko przeżycie. I teraz już w ogóle nie doświadczacie świata takim, jaki jest. Żyjecie w symulacji zbudowanej z założeń. Uproszczeń. Kłamstw. Cały gatunek standardowo cierpi na agnozję."
Wychodzimy zatem od problemu stricte biologicznego – od pytania „po co człowiekowi świadomość, jeśli jest to mechanizm kosztowny i bardzo zawodny” do problemu nie mniej poważnego – „jaki jest tak naprawdę prawidłowy model reprezentacji, skoro nasze władze poznawcze są zbyt zaabsorbowane swoim własnym istnieniem”?
Wężydła podobnych problemów nie znają – nie mając czegoś takiego jak „osobowość” i „świadomość” nie wikłają się w żadne wątpliwości inne niż to, jak rozwiązać/obejść bieżący problem, dzięki czemu – jak poniewczasie dowiadują się bohaterowie powieści – zawsze są o krok do przodu. Pozostałe ludziom „zwycięstwo moralne” jest wyjątkowo kiepską nagrodą pocieszenia, w dodatku (aż trochę wstyd to przyznać) wręczoną samemu sobie.
O problemach poruszonych w „Ślepowidzeniu” można pisać jeszcze długo. Fascynujący jest zaczerpnięty przez Wattsa z „Being No One” Thomasa Metzingera (czego Watts specjalnie nie ukrywa, poświęcając niemieckiemu filozofowi całkiem spory fragment w świetnym posłowiu) cały katalog zaburzeń tożsamości (dodajmy, zaburzeń nie wymyślonych przez autorów, a zdiagnozowanych i opisanych medycznie), które Wężydła indukują w załodze „Tezeusza”. Świetne jest wykorzystanie w powieści argumentu chińskiego pokoju Searle’a dla wyjaśnienia w jaki sposób Wężydła komunikują się z ludźmi, nie rozumiejąc ich języka (sposób, w jaki Wężydła komunikują się z ludźmi przypomina poniekąd metodologię pracy głównego bohatera). Świetny – może nie nowatorski, za to bardzo sugestywny – jest pomysł „Nieba” – simulacrum, w którym zanurzone są umysły tych, którym z jakichś powodów obrzydło ziemskie bytowanie. I wreszcie bardzo mocną stroną powieści jest psychologia postaci, sprytnie przemycona pomiędzy technologiczno-naukowymi warstwami książki. Jest w „Ślepowidzeniu” wyjątkowo poruszająca scena, w której Siri Keeton usiłuje wydobyć z siebie jakieś słowa pożegnania z umierającą na fibrodysplazję kochanką, ale postawiony wobec własnej bezradności, odkrywa nieprzystawalność syntezy wobec tak fundamentalnie ludzkiego doświadczenia, jakim jest cierpienie i lek w obliczu śmierci. Może to „moralne zwycięstwo” ludzkości jednak nie jest aż tak bardzo na wyrost?
Problem ze ślepowidzeniem jest taki, że w moim odczuciu Watts nie do końca zrozumiał Metzingera. Zdradza to fragment, w którym pada stwierdzenie, że Metzinger całkowicie odrzuca istnienie świadomości. To oczywiście nieprawda, Metzinger wyraźnie przychyla się do teorii globalnej przestrzeni roboczej, w której świadomość pełni w mózgu określoną rolę, stanowi dla niego praktyczne narzędzie.
OdpowiedzUsuńWiadomo, że część zadań można wykonywać w trybie agenta zombie, tzn. całkowicie nieświadomie (np. zamknąć drzwi do domu na klucz albo prowadzić samochód, myślami będąc kompletnie gdzie indziej) – są to przeważnie zadania proste, nie wymagające złożonej integracji różnych jakościowo danych. Bardziej złożone zadania (wszystkie te, które angazują pamięć krótkotrwałą) potrzebują jednak świadomości (a także uwagi) jako procesu, za pośrednictwem którego dostarczane i integrowane są dodatkowe dane do ich realizacji. Treści znajdujące się w polu świadomości stają się „globalnie dostępne” dla mózgu.
To właśnie dlatego podczas medytacji myśli ciągle walczą o uwagę – stoją za nimi procesy poznawcze starające się uzyskać dostęp do dodatkowej ilości danych. Bez udziału uwagi i świadomości nie jest to możliwe.
Świadomość nie jest zatem jakimś tajemniczym nieznajomym w mózgu, a wykształconą w procesie ewolucji, praktyczną odpowiedzią na określone problemy adaptacyjne. Jest całkiem prawdopodobne, że każda ewolucja - czy to biologiczna, czy kulturowa - na pewnym etapie wytworzy świaodmość (Metzingr teoretyzuje np. nt. przyszłej świadomości internetu).
Pierwszy komentarz na tej stronie - dziękuję:)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że jest więcej niż prawdopodobne, że świadomość nie jest tylko jakimś odpryskiem ewolucji i jako mechanizm jest konieczna po przekroczeniu pewnego progu złożoności podejmowanych zadań - natomiast eksperyment myślowy Wattsa z kreacją stworzeń, które bez świadomości sobie doskonale radzą z wykonywaniem bardzo złożonych czynności, jest nadal niezmiennie ciekawy, także jako eksperyment literacki w s-f. No i pozostaje cały segment dotyczący konstruowania kultury i jej narzędzi w oparciu o własne postrzeganie Innego - w tym sensie gry wojenne z Ślepowidzenia bardzo przypominają mi powieści Lema (Głos Pana, Solaris, Fiasko).
Metzingera bardzo bym chciał nadrobić - pewnie zabiorę się mocniej za temat po przekopaniu się przez resztę zaplanowanych lektur...
Pozdrawiam:)