piątek, 8 maja 2015

Martwe miasto i bańki mydlane

I jeszcze jeden kawałek z rodzącej się (w bólach) "Placówki"

Tamtego dnia niebo było czyste, jego błękit tak głęboki, że aż nienaturalny, coś dziwacznego było w tej paraliżującej niebieskości, jakbym znalazł się na jakiejś innej planecie, na jakiejś innej ziemi. Na tle tego nieba widzę wielkie, kolorowe bańki mydlane, mknące na lekkim wietrze pomiędzy wysokimi murami kamienic; ich okna są matowe i puste, a ulica, którą się przemieszczam, jest wymarła. Rodzice mówią coś o jakimś święcie; mówią, że wszyscy wyjechali. Baniek są setki, jeżeli nie tysiące, płyną przez powietrze niczym meduzy przez morze, gna je ciepły wiatr. Oto jest cały widok, który pamiętam: dziwacznie błękitne niebo w porze południowej, wymarłe ulice, opustoszałe domy i bańki mydlane. Podążam do miejsca, z którego wylatują, podążam ich śladem, idę w górę rzeki, ku źródłu, z którego pulsują swoimi mieniącymi się barwami miękkimi kształtami, w których dążenie do kulistości walczy z oporem i prądami powietrza. Słyszę kroki za mną; twarde obcasy butów stukające o bruk. Wciąż dochodzą do mnie słowa rozmowy rodziców, coś o mieście wymarłym na czas święta, o święcie bez radości, o radości wymarłego miasta. Nie potrafiąc odgadnąć sensu tego dialogu powracam całą swoją uwagą do mknących przez niebo baniek mydlanych. Aż wreszcie, po długim błądzeniu prześwietlonymi ulicami, po poszukiwaniu źródła tego dziwacznie urokliwego zjawiska, dostrzegam ma miejskim placu samotnego mężczyznę. U jego stóp stoi półprzeźroczyste wiadro wypełnione jakąś cieczą. Mężczyzna zanurza w niej dwa kijki, pomiędzy którymi rozpięta jest upleciona ze sznurka siatka o dużych okach. Sznurki w półprzeźroczystym wiadrze pełnym cieczy wyglądają jak węgorze, jak grube, wijące się robaki, wściekle omiatające ściany naczynia. Następnie mężczyzna kolistymi, obszernymi ruchami macha kijkami w powietrzu, a z rozciągniętej między nimi siatki wiatr uwalnia mnogość wielkich baniek. Niektóre pękają od razu, inne trochę później, a pozostałe wzlatują na wietrze w niebo, pomiędzy martwe kamienice o matowych, pustych oknach, pod nieprzyzwoicie błękitnym niebem, pod palącym słońcem. Koliste ruchy ramion mężczyzny są powolne i czuję się, jakbym oglądał obraz w zwolnionym tempie. Wrażenie nieprzystawalności tego ruchu do świata jest tak silne, że wyciągam przed siebie dłonie, oczekując, że zaraz dotknę wielkiego ekranu, na którym wyświetlany jest film. Ale to oczywiście ułuda, przecież bańki, za którymi przybiegłem, maja swoje źródło i właśnie je odkryłem. Rodzice przywołują mnie i dają do ręki banknot. Podbiegam do mężczyzny i do plastikowego pudełka wrzucam pieniądze. Jest to jego pierwszy dochód tego dnia, jeżeli nie liczyć kilku drobnych monet. Spoglądam w jego twarz, jest zmęczona i beznamiętna. Martwa. Nie odpowiada na mój dziecięcy uśmiech, jakby mnie nie było, jakby mnie nie widział, jedynie zanurza kijki we wiadrze, po czym ponawia cały rytuał.

3 komentarze:

  1. Urzekająca jest ta historia. W bólach rodzi się wspaniałe opowiadanie. Dzięki za fragment. old weirdman

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba najbardziej mi się spodobało to porównanie:

    ,,Sznurki w półprzeźroczystym wiadrze pełnym cieczy wyglądają jak węgorze, jak grube, wijące się robaki, wściekle omiatające ściany naczynia"

    maszynistaGrot

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję!

    Mam nadzieję, że całość nikogo nie rozczaruje (o ile ją skończę i o ile coś z nią zrobię).

    OdpowiedzUsuń