sobota, 6 stycznia 2018

Miasto i rzeka / Droga zjednoczenia

Poniżej dwa kawałki z nowel, które właśnie przychodzą na świat w drukarni, nakładem Wydawnictwa Dom Horroru:

Miasto i rzeka

Maszerowaliśmy w milczeniu, pokonując zacinającą ulewę. Nie mogłem pozbyć się z myśli widoku ciała mojej ofiary, płynącego rzeką. Weszliśmy w wąskie, pnące się w górę uliczki, by wreszcie dojść do bramy jednej z kamienic. Mój przewodnik wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi, weszliśmy w ciemną, zapleśniałą sień, a następnie zeszliśmy do piwnicy. Znów przemierzaliśmy długie korytarze, wielkie, dawno opuszczone składy i dziwne pomieszczenia. Gdzieniegdzie dało się zauważyć wyburzone mury, przebite ściany, przez które wiodła ścieżka.
- Najprościej dostać się do Kościoła właśnie z piwnicy – powiedział mężczyzna. To nie jest żadna szczególna piwnica, po prostu mieszkam w tym budynku. Owszem, czasami można przedostać się na podwórze kościelne, ale do środka… dostanie się pan tylko tak. Niektóre kamienice mają przejścia.

Szliśmy, aż nagle, w jednej z piwnicznych komór, zobaczyłem grupę nędzarzy, siedzących wokół ogniska, którego słaby, żółty płomień rozświetlał upiorną łuną ich zmizerowane, chore twarze, wysysał tlen i sprowadzał na to miejsce atmosferę febrycznej duszności.
- No i już prawie jesteśmy – powiedział mężczyzna. Za chwilę zrobi się tu tłoczno.
Po chwili przeciskaliśmy się korytarzami i salami, w których było coraz więcej ludzi. Złachmanieni, brudni, starzy - pojękiwali, rozmawiali bełkotliwie lub siedzieli w bezruchu. Niektórzy z nich trzymali w rękach szczególne przedmioty – zabawki, narzędzia kuchenne, zdjęcia, drobne przedmioty codziennego użytku. Ścisnąłem samochodzik trzymany w kieszeni.

Minęliśmy skupisko i wysokimi, krętymi schodami wiodącymi w górę weszliśmy do olbrzymiej nawy starego kościoła. Wnętrze rozświetlały strzępy świateł z płonących gdzieniegdzie małych ognisk, przy których ogrzewali się bezdomni. Wszystkie pozostałe sprzęty – resztki ław, stalle, ambona – było zniszczone, przykryte grubą warstwą kurzu i pleśni. Ołtarz niknął w zupełnych ciemnościach, jakby ziała tam tylko kosmiczna, niezmierzona czerń. Szczątki świeczników, rzeźb, zarośnięte niegdyś wspaniałe obrazy – wszystko składało się na atmosferę rujnacji i zapomnienia, w jaką popadła ta niegdyś świetna, pyszna budowla. Zasiedliśmy w jednej ze zniszczonych ław. Wysoki strop świątyni zanikał w ciemnościach.

- Kiedy kamień wpada do wody, zostają przez jakiś czas kręgi na powierzchni, choć samego kamienia już nie ma – jest poniżej, nie istnieje już dla naszego świata. Istnieją dla nas jeszcze przez chwilę te fale – zaczął mówić mężczyzna. I te nasze budowle, które zostają po nas, nasze miasta, które odumieramy… to wszystko są kręgi na wodzie. Ślady na śniegu po kimś, kto już przeszedł i kogo pochłonęła zamieć. Przychodzę tu zawsze, gdy chcę sobie o tym przypomnieć, kiedy chcę to poczuć.
- Co to za ludzie?
- To jeszcze pan nie wie? To są wszystko przyjezdni, pacjenci Doktora. Ludzie, którzy utracili i nigdy nie pogodzili się z tą utratą. Ludzie, którzy żyją mrzonką, że można zawrócić kijem rzekę. I pan stanie się niebawem jednym z nich.
Milczałem.
- Kiedy byłem już dość starym człowiekiem, w wypadku samochodowym zginęła moja córka i jej nowo narodzone dziecko – powiedział nagle głuchym głosem. - Akcja ratunkowa okazała się nieskuteczna. Moja córka zmarła mimo reanimacji. Śniłem później, że przyjeżdżam do szpitala, powiadomiony o nieszczęściu, ale w szpitalu jest ciemno, nikogo nie ma, jest wymarły, umarły, pusty… jedynie słabe światła majaczące na końcu długich korytarzy. W końcu natrafiam, po beznadziejnej tułaczce po opustoszałym labiryncie, na jakąś pielęgniarkę i pytam ją o ofiary wypadku, przewiezione do tego szpitala. „Operują ją” – mówi z półprzymkniętymi od snu powiekami, wskazując ręką na jakąś daleką część szpitala. Więc pędzę tam, przedzierając się przez sale pełne pustych łóżek, przebijam się przez wiszące między łóżkami prześcieradła, przeskakuję przez zbrukane krwią i odorem śmierci materace, przez siatki, druty, taśmy zalepiające korytarze niczym pajęczyna. Aż wreszcie docieram w korytarz, na końcu którego, za drzwiami pali się światło. Sala operacyjna – informuje mnie napis nad tym rozjaśnionym pomieszczeniem, odciętym od przepełnionej śmiercią ciemności, przez jaką musiałem przejść. Czerwona lampa rozpalona obok napisu wskazuje mi jednoznacznie, że w środku trwa zabieg. I to czerwone światło zalewa wszystko, także mnie samego. I czekam. Czekam, czując przenikliwe zimno, czując obezwładniającą senność stowarzyszoną ze świadomością, że jeżeli zasnę w tym śnie, to już nigdy nie zobaczę córki. Aż wreszcie z sali wychodzi doktor. Jego fartuch jest ubrudzony krwią i… ziemią. Niesie coś w rękach, odzianych jeszcze w rękawice, na których zaschły ślady… po operacji. Podchodzę do niego, przepełniony zgrozą, bólem, ale i nadzieją. A on… podaje mi to, co trzyma – zasadzoną w doniczce roślinę.
- Tyle mogliśmy zrobić – mówi przez maskę. Zebraliśmy całe życie, jakie w niej zostało i przełożyliśmy w bardziej odpowiednie naczynie. Niedługo powinna zakwitnąć.

Droga zjednoczenia

Zaut przerwał, łapiąc oddech. Mówił cicho i musiałem przysunąć się bliżej. Dopiero wtedy poczułem przykrą woń, będącą połączeniem zapachu potu, chemii, choroby i starości.
- Metoda zakładała kilka stopni medytacji: przygotowanie, medytację symboli i identyfikację, medytację tekstów, medytację kultu i „uświęcenie”, medytację „ja”, medytację przeczuwanych własności oraz aspektów siły twórczej i wreszcie medytację zjednoczenia.

Przygotowanie oznaczało głównie ćwiczenia oddechowe. To ich urzeczywistnienie miało zapewnić gotowość ciała do bierności, odseparowanie jaźni od odruchów ciała. Następnie przystępowano do medytacji symboli: człowiek pogrążony w transie poddaje się bezwiednie sugestiom przewodnika-hierofanta, który ewokuje w nim kolejne miejsca do odwiedzenia: adept, powtarzając słowa prowadzącego, ma wyobrazić sobie, że opuszcza pokój, w którym się znajduje i wychodzi na otwartą, pustą przestrzeń, pozbawioną jakichkolwiek charakterystycznych punktów. Może być to nieskończenie rozległa pustać albo równia, otoczona ze wszystkich stron odległym łańcuchem górskim. Medytujący kontempluje przytłaczający ogrom, obezwładniającą jałowość krajobrazu, jego nienasyconą przestrzeń, w której rozpraszają się jakiekolwiek barwy i kształty. Następnie adept wyobraża sobie własny marsz przez tę potężną równinę, przeżywa własne, nieskończone dążenie przez bezkres. Ale w centrum tego bezkresu jest kaplica – prosta, sześcienna bryła, powiększająca się z każdym kolejnym krokiem adepta. Zrazu mała, niczym ziarnko piasku na nieskazitelnej bieli, wyrasta powoli w gmach kosmiczny, z jednym tylko wejściem, potężnym prostokątem czerni. Hierofant mówi: ci, którzy wznieśli ten gmach kosmiczny, byli szaleni. Ci, którzy wznieśli ten gmach kosmiczny, już dawno pomarli. Zostawili tylko to: monument klęski, zasklepienie ciemności, obszar katastrofy.

Na słowo prowadzącego człowiek przemierzający pustkę musi wejść w ten gmach, musi wyobrazić sobie niebotyczność ścian, które wcześniej zdawały się ziarnkiem piasku wobec bezmiaru, musi wyobrazić sobie, że ten gmach mieści w sobie wszystkich, których od początku samego nosiła, nosi i będzie nosić Ziemia i wszystkie inne światy, że mieści ich w sobie i daje schronienie przed tą traumą ogromu, przed trwogą bezkresu, jaka teraz wypełnia także jego samego.

Albowiem – tłumaczy przewodnik poprzez serię szeptanych sugestii, obrazów i metafor – żywi znajdują schronienie przed ogromem właśnie w obszarze katastrofy, w domenie klęski i rozczarowania. One sprawiają, że zaczynają rozumieć ten bezkres, ten ogrom, w którym – wydawało by się – nie ma nic do rozumienia, nie ma nic do poznania, nie ma żadnego miejsca, w które można się udać, gdyż nie istnieje w nim żadna topografia, poza umiejscowieniem kosmicznego gmachu – gmachu kosmicznej przegranej – w samym centrum. A zatem w samym sercu ogromu znajduje się rejon klęski i to właśnie w nim należy szukać wiedzy.

Zaut zamilkł. Oddychał teraz płytko i szybko, a ja obserwowałem, czy nie dzieje się z nim coś niepokojącego. Po chwili podjął wątek:
- Następnie adept wstępuje do tej monstrualnej, ale jednak znikomej wobec otoczenia kaplicy, do tego ciemnego sarkofagu, w którym kryją się wszyscy, których nosił, nosi i będzie nosić świat. Hierofant nakazuje adeptowi wyobrazić sobie, że ci ludzie śpią, od bardzo dawna, od tak dawna, że ich ciała wydają się skamieniałe. Leżą niczym figury na sarkofagach, bez oddechu, bez świadomości. Poukładani jedni na drugich, spiętrzeni w piramidy ciał.

Adept ma przejść pośród tych gór cielesnych, środkiem tego monstrualnego gmachu, aż natrafia po długim marszu na wielki lej w posadzce – opadającą pionowo bezdnię. Hierofant przekonuje go, że próbą jest skok, przełamanie lęku przed ciemnością. Musi sobie więc wyobrazić, że skacze, że zanurza się w ciemność, daje jej objąć i porwać.

A potem, po serii szeptów i sugestii opisujących lot w dół, przewodnik przywraca nagle adepta przed wyjście z Gmachu; to samo, którym ten uprzednio dostał się do środka.

Medytujący – albo raczej uwewnętrzniający, bo to raczej uwewnętrznienie niż medytacja – wychodzi z kaplicy, z gmachu kosmicznego, wprost na bezkres równiny. Ale teraz widzi zmianę, jaka zaszła: na wschodzie, znad dalekiego łańcucha górskiego, wyłania się czarna tarcza słońca – a wraz z nią dokonuje się zaciemnienie bezkresu. Czarne światło oblewa równinę i dopiero teraz, kiedy wszystko zmierza ku czerni, wyodrębniają się na niej kształty i sylwetki: całe miasta, wymarłe budowle wszystkich czasów, tak jak ze wszystkich czasów pochodzili ludzie uśpieni w gmachu.

Oto było ich wybawienie: monument klęski, zasklepienie ciemności, obszar katastrofy.

Ale teraz wschodzi czarne słońce: ciemność zalewa bezkres i nadaje mu kształt. Rzeczy tego świata z jasności wypalającej aż po biel wyodrębnia tylko ich cień. I ten cień rośnie, pęcznieje, kwitnie, coraz bardziej obficie z każdą chwilą.

Hierofant sugeruje adeptowi wyobrażenie wędrówki tego źródła czerni przez nieboskłon: wyodrębnianie kształtów poprzez zacienienie, aż po czarny zenit, gdy biel potężnej równiny przedzierzga się w niemal własne przeciwieństwo, i czarnego słońca wędrówkę na zachód, gdy kształty z wolna zaczynają przyoblekać się w oślepiającą białość.

To jest dopiero etap medytacji symboli; utrwalany powtarzaniem. Potem następuje medytacja tekstów: tekstów świętych i heretyckich, niskich i wzniosłych, precyzyjnych i wykwitów bełkotu. Zestawy symboli, zestroje rytmu, melodie słów. Znaczenia i ich kontrapunkty, archetypy i metafory… A to wszystko jest – można powiedzieć – wstępna diagnostyka. Początek, który pozwala się przygotować, ale jest też narzędziem oceny. Zwłaszcza medytacje, których przedmiotem stają się hasła, słowa, jakiekolwiek znaczeniowo nie tyle puste, co pojemne obiekty, w które można wlać własne…

Zaut przerwał. Był wyczerpany. Oddychając ciężko, opadł na oparcie. Laska wysunęła się z dłoni i upadła bezdźwięcznie na dywan. Poderwałem się, pełen obaw. Ale Zaut oddychał. Z jego ślepych oczu ciekły łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz