Kupiłem tę powieść podczas wakacji nad morzem, kiedy z znajomymi buszowaliśmy w rozsianych po nadmorskich miejscowościach namiotach z tanimi książkami. Było z pewnością gorąco, sam środek lata. Nie chcę oczywiście czynić tutaj żadnych pretensjonalnych spostrzeżeń, że był upał, a ta lodowata skandynawska proza skutecznie mnie zmroziła – po prostu pamiętam te okoliczności szczególnie wyraźnie. Na ogół zaciera mi się w głowie kiedy i skąd co przytargałem na półkę – czy z zamówienia przez Internet, czy po poszukiwaniach w antykwariacie, czy wciśnięte przez bukinistę, czy też może z Empiku albo którejś z księgarni sieci Matras. A tutaj nie – z jakichś powodów samo kupno tej książki udało mi się zapamiętać z wieloma różnymi detalami.
To wspomnienie jest oczywiście bez znaczenia w kontekście tego, o czym jest książka, może poza tym, że szczegółowość tamtego wspomnienia dość mocno kontrastuje z uniwersalnym niedookreśleniem „Czarnego kraba”. To chyba ono – zarysowane na okładce w kilku zdaniach – skusiło mnie do zakupu. W końcu było już wiele powieści o wojnie i wcale nie musiałem czytać kolejnej.
„Czarny krab” jest oczywiście powieścią wojenną, ale propozycji Virdborga bliżej do Kafkowskiej paraboli niż do dowolnej beletrystyki, w której przytłacza nas rozmach akcji, historia i polityka. W „Czarnym krabie” mamy oczywiście wojnę – ale nigdy nie dowiemy się kogo z kim, podobnie jak nie dowiemy się, jaki był czas oraz powód wybuchu konfliktu, jak i kto pociąga za sznurki w rozgrywkach sił. Wprawdzie mowa jest o „futurystycznej Skandynawii”, ale ów futuryzm jest czysto umowny, wyzbyty wszelkich akcesoriów dzięki którym przypisalibyśmy powieść Virdborga do nurtu s-f. Właściwsze byłoby raczej domniemanie bezczasu historycznego.
Bohater, Karl Edh, otrzymuje do wykonania misję – wraz z kilkoma innymi żołnierzami ma dostarczyć tajemniczą kapsułę do jednego z centrów operacyjnych. Ich mordercza podróż przez mróz i ciemność nocy w poszukiwaniu wciąż oddalającego się celu oczywiście nie może zostać ukończona – uwięzieni w nieustającym biegu, w labiryncie dojmującej pustki żołnierze będą zmagać się nie tylko z wszechobecnym, niewidzialnym wrogiem, ale przede wszystkim z własną bezradnością, z przenikającym świat – a zatem także ich samych – absurdem.
Świat „Czarnego Kraba” jest zredukowany do minimum – główna przestrzeń dramatu to bezludne pustkowia zamarzniętego morza, ale także nieokreślone, na wpół puste miejscowości naznaczone piętnem wszechobecnej wojny, sprawiające wrażenie zapomnianych bazy wojskowe. Wszystko jest fragmentaryczne, niepełne, wręcz fantomowe – ślady wspomnień, relacji międzyludzkich. Razem z Edhem przemierzamy ten swoisty Niflheim nie tyle w poszukiwaniu celu, ale raczej w głąb bezcelowości, w głąb kolejnych kręgów rozpadu odzierających człowieczeństwo z kolejnych warstw. Dzięki temu powieść wojenna, zredukowana do poziomu kameralnego dramatu, zyskuje zupełnie inny wymiar – z pełnej rozmachu wizji konkretu historycznego przeistacza się w traktat o najgłębszej istocie wojny totalnej – zinternalizowanej, definiującej ludzką tożsamość.
To ostatecznie zetknięcie z wojną, z płynącym z niej absurdem przenikającym świat aż do samych fundamentów mogłoby się z łatwością stać punktem, w którym zaczyna się horror metafizyczny – tak się jednak, mimo wszystko, nie dzieje. Książka Virdborga, pomimo lodowatego, przytłaczającego klimatu i ciemnej goryczy, której nie rozjaśnia żaden fabularny promień słońca, nie skręca w stronę absolutnej rozpaczy. Gdzieś na samym dnie człowieczeństwa udaje się bowiem Edhowi odnaleźć coś, co opiera się jeszcze nonsensowności świata i jego czasu – godność. To może pompatyczny banał, ale w książce Szweda wybrzmiewa zdumiewająco mocno, czysto i wciąż bardzo subtelnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz