Potrzeba naprawdę przygnębiającej mieszanki narcyzmu, pogardy i braku wyobraźni (co zazwyczaj w ten czy inny sposób się ze sobą łączy), aby wierzyć w to, że posiadło się receptę na szczęście lub zbawienie innych. Potrzeba zatrważającej głupoty i niewiedzy, by próbować być czyimkolwiek nauczycielem, a im większa liczba ludzi, których usiłuje się przekonywać do swojej racji; którym usiłuje się sprzedać swoją ułomność w charakterze objawienia, z tym większą głupotą mamy do czynienia.
Czy ci ludzie rzeczywiście wierzą w to, że posiedli tajemnicę szczęścia i sprawiedliwości? Prawdopodobnie tak; muszą w to wierzyć na tyle mocno, że nie krępuje ich wstyd i zażenowanie, gdy usiłują rozciągać własne ego na cały świat.
Rzecz w tym, że ich postulat jest nie tylko moralnie podejrzany, ale już z samego założenia wewnętrznie sprzeczny, poroniony u samej podstawy. Ich recepta na szczęście wymaga tego, by podporządkowało się jej jak najwięcej innych ludzi. Im większe, im bardziej masowe podporządkowanie idei – tym większy stopień jej spełnienia. Można zatem założyć, że pełni szczęścia w swoim mesjanizmie (dość pokracznym, bo nie uznającym ofiary z samego siebie) ludzie ci zaznają wówczas, gdy wszyscy zostaną nawróceni na ich wiarę. Ponieważ to nie może wydarzyć się nigdy, ich idea również nigdy nie będzie spełniona, a tym samym – nigdy nie zrealizuje swoich założeń. Dlatego ludzie ci, walcząc o upowszechnienie własnej recepty na szczęście, walczą tak naprawdę jedynie o wywleczenie jej ze świata schematów, diagramów i wyobrażeń, ze świata potencjalności, w świat permanentnego niespełnienia.
Innymi słowy: wierzyć i wcielać w życie w jakąkolwiek doktrynę, upatrywać w niej szansy, wznosić jej ołtarze i na tych ołtarzach składać ofiarę z własnego wstydu, a gdy zabraknie wstydu – ofiarę z innych ludzi – to od samego początku bronić przegranej sprawy, być adwokatem złego. Aby doktryna nie była potencjalną przyczyną ludobójstwa (nawet jeśli tego ludobójstwa explicite nie zakłada, a przecież znamy już takie przypadki), musi się urzeczywistnić jednocześnie i totalnie. Ponieważ nie jest to możliwe, doktryna na wpół urzeczywistniona będzie tylko wiecznym placem budowy, na którym trzeba wciąż i wciąż przycinać, heblować i ciąć wszystkie elementy. Jednakże o ile normalna budowa jest miejscem, gdzie przemoc narzędzi walczy z oporem materii, tak na wpół wdrożona doktryna jest miejscem, gdzie przemoc systematyzacji walczy z oporem inności. To prawdziwa obróbka skrawaniem i niestety często wióry mają kolor krwi lub sińców. A zatem: wierzyć w doktrynę to nie tylko wspierać własną klęskę niespełnienia, ale również wierzyć w sprawczą siłę przemocy i ją – w takiej czy innej formie - akceptować.
Nie ma znaczenia, co jest podmiotem doktryny. Czy naród, czy religia, czy też może brak narodów i brak religii. Czy klasy czy brak klas. Czy zwalczanie cudzej inności jako niebezpiecznego odstępstwa od normy czy narzucanie własnej inności jako tego, co powinno zostać uznane za normę („norma” – słowo klucz dla doktrynera, zaraz obok „prawdy”). Czy walka o brak akceptacji dla czegoś czy walka o zmuszenie do akceptacji czegoś. Najprawdopodobniej zawsze będzie istniał ktoś, kogo trzeba stłamsić, ktoś, w kim trzeba widzieć swojego wroga, a ostatecznie zawsze będą istnieć wyznawcy innych doktryn, które należy unicestwić, bo domeną doktryny urzeczywistnionej jest przecież totalność. Piaskownica naszego świata jest za mała dla choćby dwóch.
Wierzyć w doktrynę to pragnąć wojny i cudzego nieszczęścia. Różnimy się co najwyżej grubością owczej powłoki lub otwartością, z jaką wprost szczerzymy kły.
Problem w tym, że nie dano nam specjalnie innego wyjścia – w przytłaczającej większości musimy wierzyć w jakąś prawdę, choćby miała to być prawda ciągłego powątpiewania.
sobota, 26 listopada 2011
O doktrynach
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz