środa, 2 listopada 2011

„Wada ukryta” (Thomas Pynchon)

„Najlżejsza powieść Pynchona” – taki slogan reklamowy przyklejono ostatniej książce amerykańskiego pisarza. Jest w tym jakaś desperacja wydawców niepewnych rynkowego bytu produktu, w który zainwestowano zapewne niemałe pieniądze. W końcu Pynchon to Pynchon – klasyk, ikona. I jednocześnie – wyświechtany, ale mimo wszystko prawdziwy slogan – autor cholernie trudny, który swoją prozę kieruje raczej do czytelników „z wyższej półki” – dysponujących obyciem czytelniczym pozwalającym na przebijanie się przez piętrowe labirynty języka, narracji i znaczeń. „Najlżejsza” czy też „najprzystępniejsza” powieść Pynchona brzmi niemal jak promocja w hipermarkecie – weźcie Pynchona pod strzechy, nie taki Pynchon straszny. Świąteczny karp po 6 zł za kilogram. Jak to w literackiej postmodernie będącej w toksycznym związku z przemysłem wydawniczym: granica między elitaryzmem a egalitaryzmem upłynnia się, pola wartości przenikają wzajemnie i nagle okazuje się, że w interesie wszystkich jest nabyć jakąś książkę. Nawet tych, którzy Pynchona strawić dotąd nie mogli i tych, którzy się go bali.

Dlaczego ten Pynchon jest łatwiejszy niż poprzednie? (Jest, nie da się ukryć). Trick jest prosty. „Wada ukryta” to taka Pynchonowska „Prosta historia” – najzwyklejsze wykorzystanie linearnej narracji, gdzie wydarzenia nanizane są na jedną nić jednej opowieści, wraz z wszystkimi tego konsekwencjami. I to w zasadzie wszystko. Reszta pozostaje bez zmian i ubytku ilości Pynchona w Pynchonie raczej nie da się stwierdzić. Dalej mamy te same składniki będące wyróżnikami prozy Amerykanina: piętrową paranoję wszechobecnego spisku, labiryntowy świat, galerię cudacznych postaci i zadziwiającą łatwość łączenia obsceny i wyrafinowanego komizmu z diagnozami śmiertelnie – można powiedzieć – poważnymi. Bo „Wada ukryta”, choć zachwalana również jako „najzabawniejsza” z książek Pynchona, to jednocześnie powieść niezmiernie gorzka.

Oto bohater: Larry „Doc” Sportello, wiecznie upalony i nie gardzący kwasem hippis, który nieopisanymi zbiegami okoliczności i wpływów kosmicznych sił został prywatnym detektywem. Do Larry’ego, abnegata nękanego niekontrolowanymi erekcjami podczas rozmów z przedstawicielkami płci pięknej,  zwraca się jego była dziewczyna Shasta, obecnie kochanka magnata budowlanego Michaela Wolfmanna. Wokół Wolfmanna zbierają się czarne chmury i Shasta prosi Larry’ego, aby ten przyjrzał się sprawie. Zanim Doc zdecyduje się cokolwiek zrobić, Wolfmann i Shasta znikają, a sam detektyw dostaje jeszcze kilka zleceń, wiążących się – bo, jak się szybko okazuje, w prawdziwym spisku wszystko wiąże się ze wszystkim - ze sprawą. I tak Larry, chcąc – nie chcąc – rusza w swoją halucynacyjną podróż po Kalifornii przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku w poszukiwaniu prawdy, która nie tylko ma wiele twarzy, ale i równie wiele głosów, mówiących nie do końca zgodne ze sobą rzeczy. Rzeczy w dodatku dość przerażające.

Świat „Wady ukrytej”, czyli drobiazgowo odmalowane Stany Zjednoczone czasów rewolucji obyczajowej Pynchon traktuje wprawdzie z dużą, wręcz ujmującą nostalgią, ale i dość szybko pokazuje mniej atrakcyjne, a równie ważne historycznie oblicze epoki dzieci-kwiatów: w istocie Ameryka ukazana w powieści autora „Tęczy Grawitacji” to kraj w momencie przejścia: między wpływem administracji prezydenta Nixona, a z lekka wygasającym już buntem kontrkultury. Skąpane słońcem miasta i plaże spowite są jeszcze chmurką palonej wszędzie i przy każdej okazji marihuany, przygrywa jeszcze psychodeliczna muzyka i kwitnie wolna miłość, ale ta sielanka powoli zmienia się w swoją karykaturę, zmierza ku upadkowi, którego zwiastunem jest sprawa mordu dokonanego przez sektę Charlesa Mansona i coraz większa liczba ludzi z poważnymi problemami narkotykowymi. Zza tego jeszcze młodego, ale już powoli gasnącego oblicza wygląda inne – wcale nie nowe, wprost przeciwnie – stara, rumiana twarz jankeskiego konserwatyzmu milcząco aprobującego coraz bardziej zuchwałe działania „agencji kontroli i nadzoru”, rozszerzających swoje uprawnienia federalnych i „obywatelskich milicji” – paramilitarnych, faszyzujących bojówek których członkowie w garażach trzymają całe arsenały, tylko czekające na moment, gdy będzie można dać popalić jakimś czarnuchom, lewakom i ćpunom. Przeszkoleni agenci namierzają „wichrzycieli”, „prowokatorów” i „wrogów” ładu i porządku, a oblicze władzy rozpełza się w wszechobecną nieokreśloność, skrywając coraz mocniej za parawanem rzeczy tak tajnych i skomplikowanych,  że nikt nie ogarnia już całości planu. Napędzane LSD kolorowe wizje lepszego świata już blakną, hippisowski karnawał powoli się kończy. Sen się nie ziścił, bo był tylko snem.

Dziwaczne, prowadzone od przypadku do przypadku, od jednego skręta do drugiego, śledztwo Larry’ego w końcu znajdzie swój finał, a Larry będzie mógł nawet zrobić użytek z swojej erekcyjnej gotowości, ale to już niczego nie zmieni: radosna przejrzystość świata została na powrót zasnuta mgłą. Albo inaczej: iluzja przejrzystości ustąpiła miejsca idei świata, w którym mechanizmy nadzoru i kary rozrastają się w labiryntowy byt niezależny od nikogo, napędzany własną, wzrastającą paranoją.

To, co uderza w „Wadzie ukrytej”, oprócz nostalgicznego klimatu (dla ponad siedemdziesięcioletniego Pynchona praca nad „Wadą ukrytą” była zapewne powrotem do jednego z barwniejszych okresów młodości), to przede wszystkim gorycz rozczarowania łatwością, z jaką uśmiercono pewną piękną, choć naiwną epokę, łatwości z jaką obrócono jej pragnienia przeciwko niej samej. Jej ideę przekształcono w uroczy rekwizyt, który można odłożyć na półkę w domu, w którym wszystko zostało po staremu.

Mimo tej goryczy najnowsza powieść Pynchona jest dalej uroczo zabawna i wszelkie czarne myśli pojawiają się jakby mimochodem. Wcześniej przebrniemy przez cały psychodeliczny festiwal surf-rocka, narkotykowych odlotów, sprośnych scen i pysznych dialogów, które nieraz wzbudzą w nas szczery, zdrowy rechot. Dzięki  temu książka ani na chwilę nie skręca zbyt mocno w stronę pretensjonalnego moralitetu i lamentu mędrca (to przecież Pynchon). I choć nie sposób jednocześnie uciec od wrażenia, że Pynchon napakował do stosunkowo krótkiej (jak na swoje standardy) powieści zbyt dużo fajerwerków i zwyczajnie – tak po ludzku – czasami trudno za nimi nadążyć, co bywa męczące, to jednak myślę, że nie ma na co narzekać: to jest właśnie drugie oblicze „Wady ukrytej” – książki napisanej przez starego literackiego wyjadacza, wytrawnego wirtuoza o szelmowskim (niewidzialnym) uśmiechu młokosa, który po prostu uwielbia się dobrze bawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz