Dylogia, na którą składają się opowiadania „Our Temporary Supervisor” i „My Case For Retributive Action” (zawarte w zbiorze „Teatro Grottesco”) wliczane są przez czytelników Ligottiego do może skromnego, ale dość istotnego podkatalogu jego twórczości: do tzw. „corporate horror”, zaraz obok tekstów opublikowanych w zbiorze „My Work Is Not Yet Done” (tytułowa mikropowieść, a także „The Nightmare Network” i „I Have A Special Plan For This Word” (nie jest to ten sam tekst, co wiersz wykorzystany przez Davida Tibeta na EP Current93 – łączy je tylko tytuł)).
Corporate horror. Brzmi nieźle i czytelnie. Popkultura osłodziła nam nieco ideę korporacji. Komiksy z Dilbertem wiszą zapewne na gazetkach ściennych każdego większego biura, w których zakuci w kołnierzyki żołnierze walczą bez wytchnienia o świetlaną przyszłość ukrytych za fasadami kolejnych umów i transakcji inwestorów, a wielu z nas, wygasiwszy w sobie młodzieńczy bunt, mówi w końcu „a co mi tam” i podpisuje umowę, która otwiera dostęp do pierwszych szczebli bardzo wysokiej drabiny, po której jedni wspinają się tempem niespodziewanie szybkim, inni z hukiem spadają, a zdecydowana większość po prostu gdzieś tam sobie jest, bez szczególnych widoków zarówno na wyższe poziomy jak i rychły upadek, za to z widokami na poszerzające się godziny pracy, coraz mniejsze bonusy, coraz większą kontrolę i presję wynagradzane pensją rosnącą niewspółmiernie wolno do wskaźnika inflacji (wiem, bo sam kiedyś to przeżywałem).
Ligotti idei korporacji przywrócił jej demoniczność, zadając przy okazji pewne dość przykre pytanie: czy korporacja, szerzej – idea korporacji – nie jest przypadkiem alegoryczną mikrostrukturą odzwierciedlającą charakter naszej kultury?
Dwa wymienione na początku teksty spaja, oprócz kafkowskiego klimatu, upiorna korporacja, niejaka Quine Organization, której interesy i interesiki rozciągają się na wszystkie wyobrażalne i niewyobrażalne sektory rynku. Porozsiewane po olbrzymim, bezimiennym kraju, w nawet najmniejszych, na wpół wymarłych miasteczkach fabryki i biura pracują wciąż pełną mocą, coraz wścieklej, coraz bardziej gorączkowo zwiększają swoją wydajność w generowaniu kolejnych warstw przedmiotów i dokumentów o tajemniczym przeznaczeniu. Nikt nie wie, czemu służy ta praca i ile jej jeszcze zostało. Wiadomo tylko, że trzeba pracować więcej i więcej, a ucieczka w szaleństwo niesankcjonowane przez wszechobecną korporację to luksus, na który mogą sobie pozwolić nieliczni. Bezimienni bohaterowie-narratorzy, złapani w pułapkę (albo raczej urodzeni w pułapce) świata, którego demiurgiem jest Korporacja, mogą się buntować, próbować ucieczki, ale i tak podstawowym warunkiem, który muszą spełnić, jest zdefiniowanie własnej tożsamości wobec punktu odniesienia, jakim jest Quine Org. Można być wewnątrz wciąż poszerzającego się kręgu, albo na zewnątrz, pod presją ciągłej ucieczki i wciąż w orbicie dojmującej obecności.
Oczywiście, Q.Org. jest konstrukcją wybitnie groteskową, w dodatku zmitologizowaną. Oto pracowników fabryk pilnują tajemnicze, nieludzkie byty pozbawione kształtu, skrywające się za drzwiami z matowego szkła, oddzielającymi biura nadzorców od hal produkcyjnych. Ci, którzy awansują i zostają oddelegowani do mitycznych, odległych centrów regionalnych firmy, znikają bez śladu i wszelki słuch o nich ginie. Pracownikiem (ważnym) Q.Org może być nie tylko lokalny urzędnik, ale nawet mieszkająca na obrzeżach miasta zielarka. Q.Org, niczym sąd z „Procesu”, rozpleniła się nie tylko w przytłaczających gmachach, ale także – a może przede wszystkim – na strychach, w piwnicach, w mieszkaniach. Z korporacji tej nie można odejść, a jedyną emeryturą, na jaką można sobie zapracować, jest śmierć.
Można powiedzieć, że to taka urocza ekstrapolacja, przefiltrowana przez wyobraźnię pisarza grozy. Ale nie chodzi tylko o zjadliwą satyrę. Śmiech Ligottiego to Toporowski chichot więznący w gardle dławionym trwogą. Nie chodzi rzecz jasna o osobistą sytuację pisarza, który doświadczył w życiu uroków korporacyjnej pracy, ale raczej o to, że ta upiorna wizja wywiedziona z bardzo konkretnych przesłanek awansuje do rangi alegorii świata, jego zasad i celów.
Pracownicy fabryki z „Our Temporary Supervisor” składają dziwne przedmioty, nie wiedząc nic zarówno o pochodzeniu dostarczonych im półproduktów, jak i nie mając pojęcia o ich dalszym przeznaczeniu. Podobny mechanizm obserwujemy wszędzie wokół, chociażby w rozwoju technologii: nawet jeśli od żarówki Edisona do żarówki energooszczędnej minął pewien proces przeobrażeń, żarówka Edisona jako taka jest bez żadnego znaczenia dla prac nad kolejną generacją żarówki energooszczędnej. Ale kwestia ta nie ogranicza się tylko i wyłącznie do techniki, albowiem kultura w identyczny sposób produkuje i nawarstwia znaczenia: to patchwork w wiecznym in statu nascendi, nieustający proces tworzenia znaczeń w oparciu o półprodukty innych znaczeń, z przeznaczeniem do wykorzystania jako baza dla kolejnych generacji sensów. Doświadczenie narasta na warstwach doświadczeń, pole doświadczenia nieustannie poszerza pole doświadczenia (i tutaj być może udaje się nam odgadnąć, skąd wzięło się właśnie Quine Org., a nie jakiś ogólny MultiCo.). Innymi słowy: uczestniczymy w procesie, którego cel nadrzędny i ostateczny pozostaje dla nas ukryty, a przyczyna nieodgadniona. Co jest w tym na tyle przerażającego, by pisać o tym horror?
Przymus.Uczestnik tak skonstruowanej kultury nie może być jedynie konsumentem znaczeń i wartości, on musi być ich reproduktorem, ośrodkiem przetwórczym. Gdyby tak nie było, nie nabierałyby żadnego znaczenia wszelkie ośrodki „opiniotwórcze”, „autorytety”, czyli wszelkie dystrybutory idei, które wmuszają w nas tysiące myśli, z których wyrzynają się – mniej lub bardziej złożone – kolejne znaczenia, poprzez pryzmat których interpretujemy świat. Ta interpretacja nie może być jednak dowolna – jako efekt musi zwrócić możliwość powielenia lub dalszej mutacji podtrzymującej proces. Quine. Program samopowielający. Totalitaryzm reprodukcji idei nadrzędny wobec podmiotu. Wszyscy pracujemy dla Organizacji Quine?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz