Prędzej czy później każdy z nas trafia do tego domu. Niektórzy odwiedzają go ledwie na chwilę, inni zostają w nim na dłużej, a jeszcze inni – tych jest najmniej – osiadają w nim na resztę życia, czyniąc z jego zimnych ścian sarkofag dla wszelkich własnych przypuszczeń, marzeń i rojeń.
Nie jest łatwo określić, gdzie znajduje się konkretnie ten dom – pewne jego cechy konkretyzują przypuszczenia odnośnie do jego ostatecznej lokalizacji, ale inne – przytaczane w opowieściach, relacjach i sprawozdaniach jego gości – w pewien sposób obalają jednoznaczność tamtych twierdzeń, zadają im kłam, ujawniają sprytnie rozmieszczone pęknięcia, przez które można dostrzec iluzoryczność całej domniemanej topografii. Nikt nie wie, skąd bierze się przekonanie o tym, gdzie znajduje się ów budynek; prawdopodobnie wynika to z potrzeby mitu, z chęci zaimponowania lub – najzwyczajniej w świecie – z kłamstwa, albowiem dla niemal każdego, kto odwiedzi ten dom i spędzi w nim dostatecznie dużo czasu, kłamstwo staje się obsesją.
A zatem być może zbudowano go gdzieś na przedmieściach, a być może jest to konstrukcja wbita gdzieś w pusty krajobraz bezludnej okolicy. Być może jego ściany odbijają słońce i odgłosy sąsiedzkiego życia, a być może jego kanciaste kontury odcinają się czarnymi krawędziami na tle smutnego, martwego nieba, rozjaśnianego poświatą zimnego księżyca, gdzieś w odległych obszarach zapomnienia. Nie sposób tego jednoznacznie orzec.
Pewne jest natomiast, że nie jest to dom porównywalny z innym, gdyż żaden oprócz niego nie prezentuje podobnych właściwości. Nikt z nas nie potrafiłby wskazać domu, którego zamknięta, zwarta z zewnątrz bryła rozrasta się wewnątrz w przepastny labirynt lodowatych korytarzy i pustych, wysokich pokojów, których ściany, zdobione freskami zacieków, plam i pleśni, odbijają w nieskończoność echa kroków, zapętlając je, odbijając echa ech, zwielokrotniając i nakładając i mnożąc te wszystkie puste odgłosy w zaścielającą betonowe posadzki mgłę bełkotu, utkaną z przepoczwarzeń wszelkich dźwięków, wszelkich słów, postulatów i nawoływań; w mgłę spreparowaną ich upiornych karykatur i parodii. Niektórzy twierdzą, że ten dom, w jakiś dziwny sposób, jest od wewnątrz większy niż z zewnątrz, że jego wymiary w jakiś sposób się nie zgadzają, nie dają się sprowadzić do wspólnego mianownika, ale wszelkie tego typu sugestie należy traktować z pewnym przymrużeniem oka, jako egzemplifikacje wyrodnych przedstawień zmęczonych wyobraźni, które w tym domu zyskują pożywkę dla swego znużenia i wzrastają smętnie, na wyżyny sprzeczności, w których bladych iskrach kryją się nieśmiałe podróbki prawdziwych fajerwerków, sztucznych ogni rozświetlających mrok nieokreśloności.
Można tak krążyć po tym pustym, samotnym domostwie, można wyglądać przez jego okna wychodzące zawsze na opustoszałe landszafty, na wymarłe obszary przyobleczone w cienisty kir jesiennych wieczorów. Można od czasu do czasu zażywać odpoczynku na którymś ze starych mebli, na jakiejś sfatygowanej sofie, na poplamionym materacu i przesypiać tak całe rzeki czasu, przenikać z ich prądem z pustki domu w pustkę snów, w pustkę mistyfikacji przywoływanych niczym ćmy przez gasnące płomyki dusz. Można też – i to jest podobno najpopularniejsza z zabaw – głośno wykrzykiwać w jakiś pusty korytarz wszelkie znane sobie modlitwy, wszelkie objawione prawdy, wszelkie orzeczenia wyprane z cienia wątpliwości i czekać, aż powrócą do nas tym mglistym echem domu, aż powrócą do nas, zmienione w bełkot, obnażone z wyrazistych, ostrych i elegancko retorycznych struktur zdań oraz słów, jako karmiące się sobą dudnienie, rozpraszające się z czasem pośród zimnych, wysokich ścian przepastnych pokojów i niekończących się labiryntów korytarzy. Dla niektórych ta gra staje się na tyle kusząca, że ostatecznie – kiedy już wyczerpią wszelkie zasoby pojęć, teorii i myśli; kiedy niczym nałogowi hazardziści pozbędą się resztek majątku słów – stawiają wszystko na ostatnią kartę i wykrzykują głośno swoje imiona, a te przepoczwarzają się w puste, zdeformowane echo, w czysty ton wyzuty z sylab, wykastrowany z głosek, w jałowy pogłos. Kiedy zapytać takiego człowieka o cokolwiek – kim jest, czego pragnie, co myśli – ten prawdopodobnie jedynie wzruszy ramionami, wbije ręce w kieszenie i odejdzie w swoją stronę, bez żadnej nadziei na odegranie się, ale i bez takiej potrzeby.
Czasami zwiedzając tak ów dom, lub przekopując się przez anemiczną poświatę nieśmiało rozjaśniającą jego wnętrze, można natknąć się na cieniste drzwi, które, otwarte w oczekiwaniu na niespodziankę kryjąca się za progiem, ujawniają jedynie płaty czerni, najgłębszych cieni, nierozjaśnianych niczym ciemności. Czasami nie są to drzwi, ale klapa w podłodze, czasami jakiś lufcik, umiejscowiony nad którymś z pokojów, których drzwi zamknięto od wewnątrz. Kamień rzucony w taki cienisty pokój, czy też jakikolwiek przedmiot ciśnięty w tę ciemność, nie rezonuje zwykłym dla tego domu echem pustych pomieszczeń, a jedynie przepada, zaś wszelkie nasłuchiwanie spodziewanych odgłosów rozbrzmiewa ciszą nieprzeniknionych przestrzeni. Są tacy, którzy podobno decydują się wchodzić do takich pomieszczeń. Niektórzy wręcz utrzymują, że sami byli tymi, którzy przekroczyli próchniejące deski progów, ale wszelkie pytania, mające na celu przydać ich relacjom substancjalności, obnażają ich mowę jako bełkot sprzeczności i ordynarnych zmyśleń. Nie należy jednak wykluczać tego, być może rzeczywiście odważnie wkroczyli w tę otchłań, a ich dalsze łgarstwa wynikają jedynie z tego, że po prostu mają w tym jakiś swój ukryty interes, lub że po prostu dotknęła ich ta przedziwna obsesja kłamstwa, która dotyka tak wielu spośród tych, którzy wstąpili w progi domu, w jego smutną gościnę. Zresztą każdy może – na własną rękę – przekonać się o tym, kiedy tylko trafi wreszcie do tego domu, kiedy zamknie za sobą wejściowe drzwi, za którymi jedyne drogi wiodą w nieskończone, ciemne korytarze i niezliczone, przepastne pokoje.
Jak trafić do tego domu? Na ogół dzieje się to przez przypadek. Niektórzy zachodzą doń, zbłądziwszy w trakcie bezmyślnej wędrówki po słabo znanych sobie okolicach, inni trafiają do niego po latach wytężonych poszukiwań. Jeszcze inni – tacy też się zdarzają – wychodzą gdzieś w jego wnętrzu, przez któreś z drzwi, przedostając się tam przez długie, niespodziewane korytarze piwnic, odkryte w ich własnych posesjach. Istnieją pewne pogłoski, że ten dom łączy się z każdym innym budynkiem, z wszelkimi pozostałymi domami, że tak naprawdę stanowi jedynie przedłużenie ich wnętrz, swego rodzaju lustrzane odbicie ich ukrytych planów, niekoniecznie pokrywających się ze znanymi rozkładami pomieszczeń. Ale są to jedynie spekulacje bez znaczenia, albowiem prędzej czy później każdy, choćby na chwilę, trafia do tego domu. Niektórzy szybko wychodzą, a niektórzy zostają w nim na całe życie, zamykając się od wewnątrz w którymś z pokoi i powtarzając kolejne słowa, kolejne zdania, puszczają je tak, jak dziecko puszcza mydlane bańki, by oglądać ich łagodny wzlot i nagłe pęknięcie.
Ci, którzy zdecydowali się wyjść, nie tworzą żadnych ezoterycznych społeczności i nie spotykają się ze sobą, by zimnymi spojrzeniami wymieniać swoje przemyślenia i wspomnienia dotyczące domu. Nie tworzą żadnej wspólnoty, nie nadają sobie żadnych szczególnych imion zawierających w sobie ślad tego doświadczenia, jak również nie ukrywają się pod żadnymi pseudonimami, które inni wtajemniczeni w przepastne sekrety domu mogliby rozpoznać. Oczywiście prawdopodobnie się jakoś rozpoznają – być może jest to zamazana szarość i nijakość twarzy, dziwna rezygnacja przebijająca się nieśmiało z dna oczu, lekkie, acz charakterystyczne pochylenie kącików ust w ledwie rozpoznawalny grymas nudy. Ale to nie ma żadnego znaczenia i nigdy nie będzie mogło stać się przyczynkiem dla uformowania jakiejś jedności, jako każdy, kto odwiedził dom i przebywał w nim na tyle długo, by pozwolić mu przemówić pustką echa, zdaje sobie sprawę z absurdalności tego słowa, jak i innych słów w ogóle. Być może stąd wyrasta ta obsesja kłamstwa – słowa pozbawione wartości pozwalają na wszystko; jest to zatem jeszcze jedna pusta zabawa, a to, że staje się ona obsesją wynika z tego, że nie da się nigdy odwrócić oczu od nieprzejrzystych reguł jej gry, jak i nie da się powiedzieć „stop”, albowiem i to słowo w istocie nic nie znaczy.
Nie ma jakiegoś określonego wieku, w którym trafia się do tego dziwnego domu położonego w nieokreślonych obszarach miasta; żadną miarą nie jest to inicjacja, nie jest to także – pomimo poczynionych pewnych spostrzeżeń – oświecenie osiągane w jakimś kulminacyjnym, uniwersalnym, wspólnym wszystkim punkcie istnienia. Jest to coś, co po prostu prędzej czy później, w taki czy inny sposób musi się przydarzyć, tak jak przydarza się ból zęba lub tak, jak przydarza się cokolwiek innego, co przydarzyło lub przydarzy się kiedyś każdemu. Jest to również tak samo pozbawione znaczenia, a wszelkie słowa, jakie pojawiają się później, jak i słowa usłyszane wcześniej, a przywołane w pamięci, mogą wzbudzić jedynie obojętne wzruszenie ramion.
środa, 8 maja 2013
Dom
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz