Zapomnienie, które dotknęło Kazimierza Truchanowskiego, jest zjawiskiem równie niezwykłym, jak jego proza. Jak to możliwe, że ten znakomity tłumacz (przekładał m.in. „Zamek” Franza Kafki i „Człowieka bez właściwości” Roberta Musila) i obdarzony niezwykłą wyobraźnią pisarz obecnie funkcjonuje na marginesie (a właściwie marginesie marginesu…) rodzimej literatury?
Nie będę udawał mądrzejszego niż jestem. Choć jako filolog odebrałem dość solidne wykształcenie, choć literatura wizyjno-niesamowita jest moją osobistą fascynacją, to o Truchanowskim – pisarzu dowiedziałem się niedawno i zupełnym przypadkiem (dzięki Mat!). Z jednej strony – trochę wstyd, z drugiej – jak to się stało, że przez te kilka lat studiów i jeszcze następne kilka lat intensywnego czytania książek nazwisko Truchanowskiego jako prozaika nigdzie się nie pojawiło?
Jeżeli poszperać nieco po otchłaniach Internetu w poszukiwaniu informacji o Truchanowskim (niestety, nie jestem obecnie w stanie zrobić należytego bibliotecznego researchu), uda się szybko ustalić pewną mapę skojarzeń – pierwsze skrzypce będzie w nich grać nazwisko Bruno Schulza, z którym Truchanowski znał się osobiście, z którym korespondował, czasami spotykał się i którego – będąc urzędnikiem Lasów Państwowych – usiłował ratować, organizując kryjówkę. Niestety, śmierć dosięgła drohobyckiego geniusza zanim przyjaciele wcielili w życie plan jego ewakuacji z miasta.
Ta znajomość nie jest oczywiście przypadkowa; proza Truchanowskiego w zasadzie wyrasta z cienia schulzowskiej krainy snu, choć przybiera znacznie ciemniejsze barwy – stąd wymieniane przez krytyków skojarzenia z Poem, Meyrinkiem, Micińskim czy Kafką. Do tej palety nazwisk wypadałoby też dołączyć Alfreda Kubina, ale także – sięgając literacko wstecz – Jeana Paula („Mowa wypowiedziana przez umarłego Chrystusa ze szczytu kosmicznego gmachu o tym, że nie ma Boga”), Klingemanna („Straże nocne”) i oczywiście Williama Blake’a, którego słynne „Zaślubiny nieba i piekła” w formie licznych nawiązań często wracają na karty „Totenhornu”.
Czym jest sam „Totenhorn”? To składająca się z dwóch części powieść o dwóch naukowcach – Jerzym Lerche i Piotrze Moorlandzie. Lerche przybywa do tytułowego miasta, aby w spokoju prowadzić swoje badania. Kiedy po pewnym czasie zniknięcie profesora zaczyna stanowić zagadkę dla jego współpracowników, jego uczeń i zastępca – właśnie Moorland – wyrusza na poszukiwania aby ustalić, co się tak naprawdę stało. Odkrywając prawdę, podążając jego śladami, przeżywa te same sytuacje, wikła się w te same zależności i te same dylematy.
Fabuła książki – na co zwracano niejednokrotnie uwagę w tekstach poświęconych Truchanowskiemu – stanowi w zasadzie pretekst dla przedstawienia całego ciągu filozoficznych dysput i niesamowitych wizji, skąpanych w kafkowskiej aurze wszechobecnej opresji i absurdu. Taka konstrukcja przy pierwszym podejściu generuje pewien problem – otóż, wobec braku klasycznej fabuły, ciężar spoczywa w całości na precyzyjnym rozegraniu kolejnych epizodów. Te zaś – pozornie – nie satysfakcjonują. Wnioski okazują się banalne, wręcz pretensjonalne, użyta w nich symbolika jest aż nadto zgrana. Jednakże w tym dysonansie jest wyraźna ironia, która – nie bez pomocy autora – kieruje nas na właściwy trop.
„Totenhorn”, znajdujące się w samym środku „Wielkiej Depresji” dziwaczne miasto przypominające z oddali gigantyczną katedrę, jest nie tylko, jak w sposób nie pozostawiający złudzeń wskazuje nazwa, domeną śmierci (w zasadzie - bramą do królestwa śmierci), jest także tym, co w śmierci się dokonuje – zrównaniem nieba i piekła; zespoleniem patosu i komizmu, metafizyki z banałem, abstrakcyjnego piękna sztuki z fizjologią organizmów, które ze sztuką obcują i które ją wytwarzają. Te dialektyczne uwikłania, przenikające każdą warstwę narracji, współistnieją obok wyraźnie alegorycznego wydźwięku opowieści. To wszystko pośród wyjątkowo mrocznej scenografii „pachnącej” Kubinem lub Gustave Dore – trudno nie mieć przed oczami podobnych wizji, kiedy wraz z Lerchem i jego przewodnikiem po Totenhornie przemierza się przepastne podziemia Dolnego Kościoła, w którym znajduje się narastająca przez tysiąclecia piramida martwych-żywych ciał, odgrywających w przelotnych momentach przebudzeń sceny z minionego życia. Wiele momentów przywołuje też bezpośrednio wizje z „Kaprysów” Goyi – dziwne grymasy twarzy, nieludzkie postaci skryte w cieniach.
Dzięki temu, choć język, którego Truchanowski używa w „Totenhornie” jest bardzo odległy od schulzowskiej poetyki (której echa jednakże czasami przebijają się spod oszczędnych fraz), nie sposób odmówić mu siły oddziaływania właściwej utworom wizyjnym – kompozycja poszczególnych scen jest zawsze bardzo plastyczna, wręcz malarska; równie ważne jak dialogi postaci są ich gesty, rekwizyty i ich rozmieszczenie, gry świateł i cieni. To one tworzą prawdziwą opowieść, stanowią jej ramy i nadają jej klimat.
Jeżeli miałbym wysuwać jakieś konkretne zarzuty i uwagi, to z pewnością byłby to ostentacyjnie pretekstowo potraktowany, pozbawiony wiarygodności wątek fantastyczno-naukowy, który w obliczu alegorycznego odrealnienia powieści, jest nie tylko niepotrzebny, ale i wręcz razi doczesnością „publicystyki zaangażowanej” – na szczęście stanowi on margines.
Być może te wszystkie czynniki pozwalają mniej więcej uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego Truchanowski popadł w aż takie zapomnienie (tym większe, że jest to pisarz o wcale bogatym dorobku!). Zbyt fantastyczny, zbyt odrealniony i groteskowy, by zadowolić czytelników głównego nurtu, a jednocześnie – zbyt wymagający, zbyt intelektualny, zbyt ignorujący wymagania czytelników spragnionych przygody i wartkiej akcji w niesamowitych realiach, aby móc przetrwać w niszy literatury gatunkowej. Zbyt oryginalny, by wpasować się w powszechne gusta, z drugiej strony zbyt – z własnego wyboru – nawiązujący do twórczości innych, aby zostać uznanym za nowatora. Pisarze tak radykalnie osobni zawsze stawiają wszystko na jedną kartę – jedni zostają klasykami, inni skazują się na tułaczkę po antykwariatach i niszowych aukcjach na allegro, gdzie wyprzedaje się książki skreślone z bibliotecznych zbiorów po latach zapomnienia. Choć kto wie, może Truchanowski doczeka się kiedyś swojego Miriama.
P.S. „Totenhorn” był moim pierwszym zetknięciem z Truchanowskim – prozaikiem (zdecydowałem się też na odświeżenie sobie „Zamku” Kafki), natomiast nie oparłem się pokusie zamówienia (za grosze!) pozostałej bibliografii i jak tylko będę mógł odebrać i przeczytać zamówione książki, nie omieszkam się podzielić wrażeniami z Szanownymi Czytelnikami, którym chce się czytywać moje wypociny i smętne przynudzanie. Ale to – znając moją konsekwencję w trzymaniu się planów – nastąpi sam nie wiem kiedy.
wtorek, 4 czerwca 2013
„Totenhorn” (Kazimierz Truchanowski)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zachęcony tym co Pan napisał o Truchanowskim, sięgnąłem po Młyny Boże. Oczarowały mnie.
OdpowiedzUsuń