środa, 10 lipca 2013

"Kerrie" (Thomas Ligotti - "My Work Is Not Yet Done")

Odnalazłem ją krótko po północy. Zaparkowała swój samochód przed klubem, który – cóż za niespodzianka – był przeznaczony dla ludzi o sadomasochistycznych upodobaniach.

Klub, nie zdradzający żadnym szyldem swojej nazwy i natury, znajdował się w magazynowej dzielnicy nieopodal rzeki i mieścił się w podniszczonym budynku, któremu niegdyś dość uważnie przyglądałem się, poszukując odpowiedniego miejsca na schowek oraz do prowadzenia medytacji. Lecz budowla, rozświetlona mglistą, czerwoną poświatą, stała na terenie prywatnej posesji, gdzieś w połowie dziurawej drogi pozbawionej jakichkolwiek latarni i pod niebem, wypełnionym od teraz - przynajmniej dla mnie - jedynie mrocznymi konstelacjami, które nakładały maskę ciemności wszelkim gwiazdom świecącym ponad nimi. Po tym, jak w obmyślony przez siebie sposób rozprawię się z Kerrie, niebo stanie się jeszcze ciemniejsze.

Pomimo sadomasochistycznego charakteru, uzasadniającego jego istnienie, klub nie miał w swoim wystroju niczego z mrocznych lochów, niczego, co ewidentnie wyróżniałoby go jako świątynię bólu i upokorzenia. Znad barowego kontuaru zwisały jedynie papierowe lampiony w kształcie dyni i plastikowe czaszki, powieszone zapewne w związku ze zbliżającym się dniem Wszystkich Świętych. Poza tym, w każdym swoim aspekcie bar przypominał typową, staromodną knajpę w przyzwoitym sąsiedztwie. Tak jak i firma, w której byłem niegdyś zatrudniony, tak i właściciel tego przybytku stosował się do starej biznesowej zasady, wedle której im mniej swojej klienteli oferujesz (kilka najzwyklejszych stolików i krzeseł oraz parę chwiejących się stołków barowych wzdłuż lady), tym więcej za to bierzesz (niebotyczna opłata za wstęp oraz groteskowo drogie drinki nalewane w naparstkowych porcjach ze starych, opróżnionych niemal do dna butelek). Nawet ten rzekomy raj dla dewiantów oraz wyrzutków funkcjonował zgodnie z powszechnym prawem handlowej celowości i konsekwentnie dążył do fiskalnego ideału, w którym wszystko - wszelkie zyski i korzyści – trafia do sprzedawców, a tym po drugiej stronie lady dostaje się nic… zresztą, ten podział był dla mnie już bez znaczenia, przynajmniej w tym sensie, że zarówno sprawy korporacyjne, jak i sprawy tej… korporacyjnej rzeczywistości w ogóle mnie już nie zajmowały.

Albo przynajmniej tak sobie wmawiałem, jako że pełny ogląd sytuacji był mi niedostępny… gdyż wciąż gdzieś w ciemnościach tej październikowej nocy Richard chował się przede mną, ukryty w jakimś ciemnym punkcie, którego nie mogłem namierzyć, tak jak namierzyłem Kerrie w drodze do tego utajonego miejsca schadzek. Musiałem koniecznie odnaleźć Richarda aby zakończyć swoją pracę, zanim cały świat stanie się dla mnie jedną wielką domeną ciemności. Wciąż wierzyłem w to, że moje kalkulacje były słuszne i możliwości czynienia szkód, jakie mi dano, rosną według stałej stopy. W mojej ziemskiej egzystencji wciąż było jeszcze dość miejsca na wyraźnie określony cel i dość determinacji, aby go osiągnąć – nikt z Siódemki (lub ja sam) nie miał prawa doczekać kolejnego świtu; nikt spośród nas nie odzyska już tej godziny, którą zeszłej wiosny skradziono nam, zmieniając czas na letni; godziny, którą usunięto z rozpiski zwrotów… Ale czymże tak naprawdę była godzina… dzień… rok lub dziesięć lat? Zawsze jest mnóstwo czasu na to, co najgorsze. Poza tym, każdy jest zawsze na tyle dorosły, by zmierzyć się ze swoim losem.

Także Kerrie.

Wkroczyła przez drzwi, niosąc w jednej ręce skórzaną torbę, która zdecydowanie nie wyglądała jak damska torebka. Ubrana w typowy dla siebie strój, przeszła pełnym wyniosłości krokiem wzdłuż baru, po czym, oparłszy się o ladę, zapytała barmana:
- Czy Kosz już jest?
- Czeka na ciebie na dole. – powiedział barman, rzuciwszy w stronę Kerrie klucz przyczepiony do czerwonego, plastikowego krążka.

Kerrie natychmiast zniknęła w skrytym za kurtyną przejściu do schodów, wiodących w dół, ku całemu zespołowi korytarzy i pokoi, wyglądających niczym podziemny motel… bardzo tani motel, wypada dodać. Po pokonaniu kilku przejść, wielokrotnym skręceniu w lewo i w prawo bez choćby cienia zawahania, stanęła wreszcie pod jednymi z drzwi, po czym weszła do środka znajdującego się za nimi pomieszczenia.

Był to mały, niemal pusty pokój, skąpany w tej samej jaskrawo czerwonej poświacie, która rozświetlała bar na górze oraz korytarze klubu poniżej. W głębokich cieniach jednego z kątów klęczał niski mężczyzna o pulchnym, sflaczałym ciele; jego głowa była opuszczona jak do modlitwy. Nawet się nie obejrzał, kiedy Kerrie, wpadłszy do pomieszczenia, zatrzasnęła za sobą drzwi. Nie podniósł głowy nawet wtedy, kiedy Kerrie rzuciwszy swoją skórzaną torbę na podłogę, zdjęła swoją sportową kurtkę, odsłaniając chude ramiona, sterczące spod bezrękawnika.
- Witaj, Koszu. – powiedziała do klęczącego w kącie mężczyzny, który wciąż nie podnosił na nią wzroku. – Przyniosłam dla ciebie coś specjalnego na ten wieczór.

„Kosz”, jak dobrze wiedziałem z wcześniejszych badań źródłowych (zawsze przykładałem się do swojej pracy), był określeniem, którego Kerrie oraz inni ludzie skupieni wokół środowiska sado-maso używali jako skrótu od nazwy „Ludzki kosz na śmieci”. Ale zanim Kerrie zaczęła korzystać z tego ludzkiego zbiornika, ładując weń te wszystkie specjalne odpadki, które przyniosła ze sobą tej nocy, zorientowała się, że coś jest nie w porządku: Pan Kosz zdawał się być sztywny niczym posąg. Żadne ze standardowych słów czci i poddania, które Kerrie była przyzwyczajona słyszeć na tym etapie sadomasochistycznego rytuału, nie padły z ust tego niskiego, nagiego mężczyzny o sflaczałym ciele. Podeszła do niego i wymierzyła w pulchną twarz Pana Kosza kilka policzków (forhend i bekhend). Ale nawet po tym nie doczekała się żadnej reakcji ze strony człowieka, który wciąż tkwił pogrążony w sztywnym bezruchu niczym w cichej modlitwie.

Wówczas otwarły się drzwi, po czym wszedłem do pokoju, odziany w czarny strój oraz skórzaną maskę, pod którą schowałem twarz.
- Pomyliłeś pokoje, Panie Zamaskowany. Idź stąd.
Pan Zamaskowany trwał jednak w heroicznym milczeniu i idealnym bezruchu, spoglądając na Kerrie oczami spozierającymi z obszytych grubym, niemal chirurgicznym szwem otworów w masce. Po chwili sięgnął do kieszeni swego płaszcza i wyjął mały, okrągły przedmiot, który następnie rzucił w stronę Kerrie. Chwila, w której zorientowała się, że jest to nowa rolka pocztowych znaczków, była chwilą, w której rzuciła się w stronę swojej sportowej kurtki, która zrzucona z ramion po wejściu do pokoju, upadła z głośnym, metalicznym szczękiem na podłogę. Pan Zamaskowany był jednakże szybszy od Kerrie i popchnął ją na ścianę zanim mogła odzyskać swoją broń, uważając wszakże na to, aby nie popchnąć zbyt mocno. Następnie Pan Zamaskowany błyskawicznie wyjął pistolet z kurtki Kerrie.

Był to Glock.

Tak dobrze leżał w mojej dłoni, tak pasował do moich palców, kiedy odbezpieczywszy go, przystawiłem lufę do jej głowy. Przycisnęła się do porowatej ściany, wyprężając się niczym przed plutonem egzekucyjnym. Właśnie tak pierwotnie wyobrażałem sobie zakończenie swojej pracy. Czyż nie tak to sobie… zapisałem? Miałem już po dziurki w nosie dręczenia swojego umysłu tymi wszystkimi papierowymi księżycami, papierowymi talerzykami, papierowymi produktami wszelkiego sortu, papierowymi zarówno dosłownie jak i w przenośni. Dlaczego nie potrafiłem przebić się przez te ciemne punkty, by móc wszystko sobie przypomnieć, po prostu pamiętać? Wszystko byłoby o wiele prostsze, o wiele szybsze i o wiele mniej groteskowe dla wszystkich, gdyby sprawy szły zawsze zgodnie z planem. Nawet teraz czułem pokusę, aby wpakować cały magazynek w Kerrie i tak ją zostawić. Ale miałem już inne plany w miejsce starych. I zawsze byłem bardzo skrupulatny w zbieraniu materiałów do mojej pracy.
- Wiesz, dlaczego wołają na niego „Pan Kosz”? – zapytałem.
- Idź do diabła. Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz?
- Pytałem, czy wiesz, czy naprawdę wiesz, dlaczego wołają na niego „Pan Kosz”?
- Udaje, że jest koszem na śmieci. Zjada… zjada cokolwiek włożysz mu do ust. Połyka to i żebrze o więcej.
- Bądź tak uprzejma i podejdź nieco bliżej Pana Kosza. – powiedziałem, wskazując na sparaliżowaną postać w kącie pokoju. – Jeszcze bliżej, Kerrie. Stań tuż przy nim, tak jakbyś chciała zacząć go ujeżdżać. Tak, teraz jesteś wystarczająco blisko.
- Wystarczająco blisko na co? – zapytała, z bardzo przyjemną nutą strachu w głosie.

Wówczas wdrożyłem w życie mój plan… i jej ciało zaczęło tonąć w jego ciele. Szarpnęła się. Nawet krzyknęła. Niestety, nie było to miejsce, w którym krzyki traktuje się szczególnie serio. Poza tym, drzwi były dość ciężkie i w dodatku szczelnie zamknięte. Kontynuowałem moją konwersację z Kerrie już w formie monologu, jako że ona wsiąkała w pulchne ciało mężczyzny, dławiąc się własnym przerażeniem.
- Masz oczywiście rację odnośnie do Pana Kosza. Zjada wszystko co ty lub ktoś taki jak ty włoży mu do ust. Ale je także inne rzeczy. Nie jest tylko ludzkim kubłem na odpadki, Kerrie. Czego nie wiesz o Panie Koszu to to, że ma nie tylko jedno sekretne życie, którym żyje sobie w miejscach takich jak ten klub. Ma także sekretne życie, o którym nigdy by ci nie powiedział. Nocą jest ludzkim koszem na śmieci, jaki znasz, ale którego najprawdopodobniej nie byłabyś w stanie pokochać. Ale podczas jeszcze ciemniejszych nocy swojej duszy Pan Kosz jest… cóż, nie ma jakiegoś subtelnego sposobu, aby to powiedzieć. Jest kanibalem. I wkrótce będziesz stanowić z nim jedność – twój mózg pogrzebany pośród zwojów jego mózgu, twój system nerwowy zintegrowany z jego systemem nerwowym, twoje żądze powiązane z jego żądzami. Niestety, stracisz kontrolę nad ruchami swoich mięśni. Będziesz funkcjonować wewnątrz niego jak jakiś pasożytniczy organizm. Jeżeli chcesz, może być kornik. Ale nie uczynisz mu w ten sposób krzywdy. Nadal będzie jadał tak, jak wiesz, że jada. I będziesz wiedzieć, że zjadasz to samo, co on. Będzie też jadał tak, jak nigdy nie wiedziałaś, że jada. Istnieją mu podobni i działa w zmowie z nimi. Na ogół konsumują bezdomnych, którzy umierają niezauważeni gdzieś w bocznych uliczkach miasta. Czasami nieco pomagają im w tym umieraniu. Od czasu do czasu lubią spałaszować coś jeszcze żyjącego. Wiesz, jak tłumaczy się pewne określenie, którego w odniesieniu do ludzi używało pewne plemię kanibali zamieszkujące jedną z wysp na Południowym Pacyfiku? Otóż, tłumaczy się je jako „jedzenie, które mówi”. Pan Kosz i jemu podobni żyją, aby jeść. Wiem, że to nigdy nie było w twoim stylu, Kerrie, ale cóż, od teraz już będzie… tak długo, jak Pan Kosz żyje. I wiesz co? Poczynił już, wraz z swoimi kumplami-ludożercami specjalne przygotowania do dnia, w którym będzie zbyt martwy, aby przeżuwać swoje przysmaki. Wydaje się to jakimś ich pragnieniem, nie pytaj mnie, skąd się ono bierze, aby po zejściu z tego świata grzebać ich nagich w jakimś sekretnym miejscu. Kiedy ich życie pełne wielkiego żarcia już się skończy, chcą na mocy swej ostatniej woli stać się pokarmem dla innych form życia. To bardzo duchowe i głębokie, nie sądzisz? Wielki krąg życia i tak dalej… Oczywiście, z tego faktu że Pan Kosz kiedyś umrze niekoniecznie wynika, że natychmiast do niego dołączysz. Jesteś o wiele młodsza, o wiele zdrowsza – nawet biorąc pod uwagę twoją anoreksję – od niego. Podejrzewam, że jako mały pasożyt w jego ciele będziesz w stanie przeżyć swego żywiciela, choć nie mam pojęcia, jak długo. Słyszysz mnie jeszcze, Kerrie? Zapadasz się w niego tak szybko… Niemal jakbyś nie mogła się doczekać, aż cała znajdziesz się w środku. Nadstaw uszu, jeśli chcesz usłyszeć więcej…

Ale już jej nie było. Na mnie też przyszedł czas.

- Obudź się, Panie Koszu. – powiedziałem na chwilę przed wyjściem z pokoju.

2 komentarze:

  1. Odbezpieczyć glocka? Trudna sztuka... Glocki nie posiadają nastawnych bezpieczników. Jak to było w oryginale? Może bohater po prostu przeładował go odciągając zamek i wprowadzajac nabój do komory;)? W USA jest co prawda firma która za 135$ przerabia glocki instalując w nich nastawne bezpieczniki, ale czy Karrie wiedziała by o tym? Wątpię;)

    OdpowiedzUsuń
  2. W oryginale jest "(...)I clicked off the safety(...)", to raczej nie brzmi jak opis przeładowywania:) Cóż, Ligotti to raczej nie jest Steve Austin z Today Is The Day, który w domu ma arsenał godny małej armii, a na pierwsze urodziny kupił synkowi pistolet:) Może po prostu nie wiedział (ja też nie - ostatnia broń, jaką trzymałem w rękach to wiatrówka na przysposobieniu obronnym w liceum, chyba że liczą się jeszcze pistolety na wodę:).

    OdpowiedzUsuń