Była jedynie ciemność. Płynęła niczym czarna, bezdenna rzeka. Nieskrępowana granicami wybrzeży, nieskończona i kotłująca, poruszała się bez żadnego kierunku, bez źródła i bez celu. Była jedynie ciemność przepływająca pośród ciemności.
I nagle coś poczuło samo siebie, jak brnie przez tę czarną, nieskończoną, bezdenną rzekę; coś bezkształtnego i embrionalnego, kłębiącego się w ciemności. Nie miało oczu, tak jak nie posiada ich ciemność. Nie miało żadnych myśli i uczuć, jedynie ciemność przepływającą wewnątrz i na zewnątrz siebie, w ślepym chaosie wściekle miotających się poruszeń. Było to coś niespokojnego, coś żyjącego pośród tej ciemności, wewnątrz tej czarnej rzeki płynącej nieubłaganie przez czarny świat. I choć nie miało oczu, myśli i uczuć, zdołało wypłynąć ku niemożliwym powierzchniom tej ciemności… i wynurzyć się z niej.
Zawsze bałem się mroku. Teraz spowijał wszystko wokół mnie, niczym okrutna i złowroga bytność bez kształtu i nazwy. Był także wewnątrz mnie, więc nie mogłem mu w żaden sposób uciec, sparaliżowany strachem. Jednakże po chwili mrok zaczął się z wolna rozpraszać - bezimienna ciemność, okrutna i złowroga siła, jaką napotyka się jedynie w najgorszych koszmarach jęła na powrót zanikać, zezwalając kształtom na wyłonienie się z matowej poświaty księżyca, uwalniając myśli i uczucia jakże konieczne dla ponownego odczucia własnego „ja”. Jakbym przedtem śnił, że przepadłem już na zawsze. Jakbym śnił, że przepadłem pośród bezczasu.
Było już późno w nocy i znajdowałem się w swoim mieszkaniu nad bufetem prowadzonym przez Lillian (Jak się tam w ogóle dostałem? Gdzie byłem, zanim ciemność zaślepiła mój umysł?). Jednego byłem pewien: nie zajmowałem już przestrzeni w taki sam sposób jak wcześniej. Mogłem przemierzać pokoje mojego mieszkania, ale nie używałem – nie musiałem używać – mojej ludzkiej formy, aby to czynić (Jak to było możliwe? Co się stało z moim ciałem?). Samą siłą woli mogłem wstać i unieść się w powietrzu, niczym pajęczyna falująca pod sufitem. Światło księżyca przeświecało przez stare zasłony, zawieszone przy oknie obok mojego biurka.
Kolejna zagadka: mogłem spoglądać wprost przez zaciągnięte, ciężkie story, ku oszałamiającemu labiryntowi pokojów i korytarzy, ulic i alejek, zaś mój umysł zwracał się w tysiące różnych stron jednocześnie, dopóki kompletnie zdezorientowany, nie byłem zmuszony przerwać. Po tym ćwiczeniu przyszła pora na kolejne: otworzyłem swój słuch – przez krótką chwilę – na rozedrgany, kakofoniczny chór głosów, jednakże odciąłem się od nich zanim zdążyłem zatracić się w ich bezsensownej paplaninie.
Podczas tego doświadczenia na granicy niby-snu zaistniało tyle przerażających rzeczy, tyle pytań i zagadek, że zbyt dobrze wiedziałem, że z pewnością nie był to żaden sen. Ale jakichkolwiek odpowiedzi starałem się sobie udzielić, były one zbyt pokrętne i wiodły w mętne obszary kompletnego zagubienia, w którym nie potrafiłem już śledzić toku swoich myśli. Ilekroć usiłowałem przeniknąć przez te regiony, wpadałem w nabrzmiałe od cieni ślepe uliczki; zacząłem określać te miejsca jako „ciemne punkty”, w których płynęła dziwna czarna rzeka – bulgocąca i lepka. Te „ciemne punkty” były dla mnie źródłem jednoczesnego lęku i frustracji. Sugerowały obecność nieznanego, potężnego gracza w grze, której reguł dopiero zaczynałem się uczyć.
Wciąż byłem sobą, obsesyjno-kompulsywnym sobą – to była jeszcze jedna pewna rzecz – i wciąż nie podobało mi się uczucie, że wokół mnie i bez mojej zgody wdrożono pewne schematy i strategie… że za moimi plecami odbywały się pewne tajne spotkania… że zostałem ukarany za coś, czemu nie byłem winien… że zmanipulowano mnie i upokorzono… że moje kompetencje zostały zanegowane przez bandę błaznów, a moje wiadomości zignorowane przez gromadę kretynów… że organizacja, której wiernie służyłem przez tyle lat doprowadziła mnie do stanu zupełnego odczłowieczenia… i że ostatecznie pozbawiono mnie nawet tej zaplutej roboty.
Praca nie skończona! Praca nie skończona!
Ich twarze zapełniły teraz przestrzeń moich myśli. Było moim jedynym, ostatecznym pragnieniem, ujętym w specjalnym planie, aby ujrzeć te twarze krzyczące w śmiertelnym przerażeniu, topiące się we własnej krwi i ostatecznie padające bez życia u moich stóp – jakże dobrze pamiętałem to wszystko! Ale zaplanowana na poniedziałkowy poranek strzelanina ostatecznie została skasowana z harmonogramu. W obecnym stanie nie byłem nawet zdolny utrzymać kartki papieru (papier, papier… dlaczego właśnie to słowo rozbrzmiało na moment echem w moim umyśle, tylko po to, aby rozproszyć się i zaniknąć pośród tych „ciemnych miejsc”?). Jak tym bardziej miałbym władać pistoletem taktycznym USP zdolnym jedną kulą roztrzaskać głowę ofiary lub doskonałym do przestrzeliwania kolan Glockiem 17? Unosząc się przed lustrem w łazience nie mogłem nawet dostrzec własnej twarzy. Nie byłbym w stanie zademonstrować tego oblicza, które miało być ostatnią rzeczą oglądaną przez te świnie w dniu ich rzezi.
I wtedy to się stało. Maszyneria mojego morderczego gniewu weszła na pełne obroty, oliwiący ją smar spalał się teraz do postaci toksycznych oparów, spomiędzy kół zębatych strzelały iskry; strzelały, strzelały, strzelały… aż zwierciadło przede mną zaczęło jaśnieć niesamowitym żarem. Była tam, w samym środku tej piekielnej aury: moja twarz, promieniująca obsesyjną nienawiścią. Moje oczy, ciskające sztylety zza przyciemnianych szkieł okularów. Oto stałem, w pełnej krasie ciemności mojej obecnej formy. W lewej ręce trzymałem mój nóż myśliwski Bucka. Podniósłszy go, delikatnie dotknąłem ostrzem swojego policzka, tak bardzo bliski omdlenia z najczarniejszej radości.
Po tej manifestacji na powrót ukryłem się w cieniu. Znów mogłem kontrolować substancję swojej własnej osoby. Wkrótce miałem nauczyć się, jak władać mocami wzroku i słuchu. Były także inne rzeczy, inne siły i zdolności, niesłychane i wspaniałe, które miałem wkrótce odkryć.
Moja praca nie miała pozostać niedokończona. Moja praca miała dopiero się rozpocząć.
czwartek, 11 lipca 2013
Przemiana (Thomas Ligotti - "My Work Is Not Yet Done")
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz