niedziela, 11 sierpnia 2013

Ojciec

Jeżeli chcę opowiedzieć o moim ojcu, muszę zacząć tę krótką historię od przywołania obrazu wysokich schodów, prowadzących na strych. Do dziś pamiętam ich spękaną fakturę, ich drewniane skrzypienie, kiedy powoli wstępowało się po nich ku zawsze zamkniętym, ciężkim drzwiom, oddzielającym resztę domu od miejsca, w którym zamieszkiwał mój ojciec. A zatem: długi, podchodzący stromo korytarz, wiodący do czarnych drzwi, skrytych w cieniu, skrzypienie starych desek, szare, nagie, zimne ściany i prąd lodowatego powietrza, zionącego spod strychowych drzwi, prąd powietrza niosący dziwny zapach kurzu i pustki. To są pierwsze skojarzenia, jeżeli usiłuję przypomnieć sobie mojego ojca, którego istnienie na poddaszu naszego starego domostwa pochłonęło całe moje istnienie, choć tak naprawdę nigdy nie zobaczyłem jego twarzy.

Moja matka zawsze trwożliwie spoglądała na mnie, kiedy wspinałem się po tych stromych schodach, kiedy jeszcze raczkując wyciągałem rączki w stronę kolejnych stopni, zbliżając się powoli do wielkich, ciemnych, ciężkich drzwi, za którymi żył ojciec. Obserwowała, jak znikam w ciemności długiego korytarza i tylko migocąca biel moich ubrań i mój głos stanowił podstawę dla pewności, że jeszcze tam jestem, że nie pochłonął mnie mrok rozrosły niczym pleśń u szczytu schodów. Kiedy mijał czas, podchodziła pod drzwi i zabierała mnie pewnym ruchem, zaś ja odwracałem głowę i wyciągałem rączki w stronę zamkniętego pomieszczenia, usiłując pochwycić woń dobywającą się spod drzwi, pochwycić ojcowską obecność, którą wyczuwałem tuż za grubą barierą odcinającą strych od reszty naszego starego, rozpadającego się domu. Zdawało mi się czasami, że słyszę cichy syk, jakby uchodzącego skądś powietrza, że ten syk czasami przechodzi w przepastny szum silnego strumienia, jednakże kiedy tylko skupiałem się na tym dźwięku, ten urywał się, gasł i zanikał, niczym jaszczurka spłoszona silnym światłem latarki.

Matka w milczeniu zanosiła mnie do mojego pokoju i kładła do łóżeczka, zza szczebelków którego obserwowałem nocny świat znajdujący się za wysokim, łukowatym oknem, przez które wpadał do wewnątrz lodowaty blask księżyca rozpraszany woalem ciężkich chmur. Spoglądałem wówczas na drzewa rosnące w ogrodzie i już wówczas, od pierwszych świadomych chwil zastanawiałem się, czy mój ojciec widzi to samo z wyżyn swojej zawsze zamkniętej samotni. Tak było przez lata.

Nigdy nie opowiadała o nim, choć zawsze pamiętała, aby choć raz dziennie zanieść mnie w okolice strychu, bym mógł choć w taki sposób odczuć jego obecność. Kiedy siadałem na progu u szczytu tych wysokich schodów, zdawało mi się czasami, że jakieś wielkie, bezwładne masy czegoś nieokreślonego przewalają się za drzwiami, że słyszę głęboki szum przechodzący w ryk, tłumiony grubością ścian. Spod drzwi wiał lodowaty podmuch niosący ze sobą zawsze ten sam zapach kurzu i pustki, przerażający zapach samotności uwięzionej pośród bezkresnej nocy, obezwładniającej zimnem nicości, w której bezkształtna ciemność przelewa się niczym jeziora smoły, pożera same siebie i spływa w swoją własną gardziel.

Czasami z ogrodu spoglądałem w stronę strychowych okien, jednakże jedynym, co mogłem dostrzec – niezależnie od tego, czy swoje obserwacje prowadziłem za szarego, krótkiego dnia, czy też po zapadnięciu zmroku – były jedynie czarne kotary, szczelnie zaciągnięte wewnątrz. Tych czarnych płacht nigdy nie rozświetlił od wewnątrz żaden blask, który rzuciłby na materiał jakiś cień, będący sugestią kształtu, sylwetki. Miało się wrażenie, że wszystkie zasłony spoczywają w idealnym bezruchu, jakby odlano je z betonu i pomalowano na czarno, zaś szyby wstawiono jedynie dla stworzenia pozorów.

Czasami śniły mi się długie, czarne korytarze, których kształty – twarde i proste – były rysowane w mroku jedynie widmową poświatą, dobywającą się gdzieś zza kolejnego załomu; poświatą, której źródła nigdy nie można było dostrzec. Przemierzałem te korytarze, wsłuchany w echo własnych kroków, czując, że jeżeli wniknę zbyt głęboko w ten ciemny labirynt, nigdy nie odnajdę drogi z powrotem. Kiedy dotykałem ścian, zdawały się pulsować chłodem, były miękkie i mokre niczym surowe mięso. Jednakże jakaś siła pchała mnie naprzód, jakieś przeczucie, że za kolejnym zakrętem ujrzę wielką sylwetkę, kształt, który choć nigdy przeze mnie nie widziany, okaże się w jakiś sposób znajomy. Kiedy przemierzałem w snach te ciemne korytarze, słyszałem też cały czas łagodny szept, szeleszczący głos wołający moje imię, mówiący do mnie słowami, które rozbrzmiewały we mnie, rozrastały się niczym pnącza oplatające każdy nerw, każde włókno wspomnień, z których tka się własne istnienie.

„U zarania wszystkiego i u końcu wszystkiego istnieje tylko ciemność” – mówił ten głos - „Czasami ta ciemność gęstnieje, wtedy wyrzynają się z niej kształty twarzy, strzępy marzeń i lęków i wówczas rodzi się z nich człowiek. Ta ciemność żyje w nim, jest nim samym – człowiek jest zbudowany z tej ciemności, która pośrodku bezczasu, pod dotykiem przypadku, zgęstniała, by dać początek jakiemuś istnieniu, tak jak w przelewającej się magmie tężeją na krótką chwilę okruchy skał. Ta sama ciemność w końcu rozpuszcza się w samej sobie, i wówczas rozpływają się twarze, ich marzenia i lęki. Ten cykl trwa bez końca i żadna z wyłonionych z tej ciemności twarzy nie pojawia się więcej niż raz – wyrasta na chwilę z ciemności i zapada się w nią na wieczność i nic nie zostaje z przed chwilą wyraźnych konturów, sylwetek. Są twarze, które w krótkim przebłysku odkrywają, że nie są niczym więcej niż emanacją tej ciemności, że są jak obłok, który rozproszy się za chwilę w powietrzu, z którego się wyłonił. Wpatrują się wówczas we własne wnętrze, w kształcie tkanek doszukując się znamion tego ciemnego budulca, wwiercają się we własne ciała i dusze, rozpaczliwie szukając zaprzeczenia tym wszystkim podejrzeniom. Czasami zmyślają sobie całe historie, legendy – spisują całe kosmogonie pełne barw i ciągłości, rozrysowują cykle mające stanowić pocieszenie w perspektywie końca, jednakże to wszystko jest fikcja, jako że nic nie istnieje poza tą wrzącą, czarną masą, ciemną otchłanią chaosu, z którego czasami zlepiają się fragmenty, chcące widzieć w sobie element całości. Jednakże nigdy nie było żadnej całości, jest jedynie czarne wrzenie i z tego wrzenia wszystko wyrasta i w nim kończy swój byt, który już nigdy się nie powtórzy.”

Te lodowate słowa, przemrażające mnie w sennych godzinach swoim powolnym, jednostajnym rytmem, sprawiały, że obudziwszy się, leżałem, oblany zimnym potem i wpatrywałem się długo w sufit, zaś moja matka, widząc mnie w stanie kompletnego wyczerpania, usiłowała mnie pocieszyć, mówiąc: „Twój ojciec mówi do ciebie w twoich snach, jest to jedyna możliwość, abyś usłyszał jego głos, tak jak i ja słyszę go czasami w moich snach i jest to dla mnie jedyna możliwość, aby usłyszeć jego głos, wysłuchać tego, co ma mi do powiedzenia.”

Po każdej z takich nocy zanosiła mnie na rękach pod drzwi strychu, a ja usiłowałem pochwycić echo słyszanego we śnie głosu, rozpoznać go w ciszy, która zdawała się rezonować dochodzącym gdzieś z czeluści wszechświata głębokim rykiem kotłującej się ciemności, jednakże jedynym, co tak naprawdę słyszałem, był świst zimnego powietrza, wiejącego ze szpary pod drzwiami. Kiedyś usiłowałem zajrzeć w tę szparę, jednakże po drugiej stronie nie mogłem dostrzec niczego, tak jakby aura wnętrza pochłaniała wszelkie światło i kolory. Czułem jedynie zapach kurzu, gromadzącego się tam zapewne od lat.

Czasami, kiedy leżąc późno w nocy, nie mogąc zasnąć, obserwowałem skąpany w nocy ogród, światło księżyca zdawało się przygasać, jakby ktoś zaciągnął na jego bladą maskę cienisty kir, jakby na okna spadł czarny deszcz. Podchodziłem wówczas bliżej, by obserwować kłębiące się nad miastem masy burzowych chmur, które rozświetlane błyskawicami, ujawniały ciemne, ostre kształty wygasłych budowli, których mieszkańcy w ciszy, tak jak ja, kontemplowali burzę. Wsłuchiwałem się w ryk grzmotów rozpoznając w nim te wszystkie dziwne sugestie dźwięków płynących z poddasza, a kiedy przerażony bliskim uderzeniem błyskawicy zaczynałem głośno płakać, moja matka, która przychodziła mnie pocieszyć, mówiła: „Twój ojciec się gniewa.”

Kiedy tylko nauczyłem się mówić, siadałem u szczytu skąpanych w mroku schodów i opowiadałem ojcu o wszystkim, starając się odczytać z ciszy panującej po drugiej stronie drzwi jakąś reakcję. Zadawałem pytania, a kiedy zmęczony własną mową odchodziłem i zapadałem w sen, szepcący, głęboki głos powtarzał, kiedy tak przemierzałem wygasłe, zimne korytarze, że u zarania wszystkiego i na końcu wszystkiego istnieje wielka ciemność, że z niej wyrosłem i w nią powrócę i te słowa, przelewające się niczym wielka, leniwie płynąca rzeka, kryjąca w swoich głębiach potężny nurt, stanowiły zawsze jedyną odpowiedź na moje pytania, tak jakby wszystkie inne słowa, wszystkie inne odpowiedzi w swoim najgłębszym jądrze, w swej najbardziej fundamentalnej istocie, sprowadzały się właśnie do tego prostego stwierdzenia: że u zarania wszystkiego i na końcu wszystkiego istnieje jedynie ciemność, nieskończona otchłań pulsująca nicością, z której czasami wyłaniają się na krótki moment fantomy ludzkich istnień, ulepione z tej ciemności niczym golemy, w których głowach spoczywają napędzające je karty z wypisaną godziną poczęcia i godziną śmierci.

Tylko raz, kiedy leżałem wyczerpany po jednej z sennych eskapad po ciemnych, pulsujących labiryntach, w których rozbrzmiewał głos, moja matka, nie mogąc mnie nakłonić do wstania, przekonana, że jej nie słyszę, w nagłym wybuchu desperacji powiedziała coś, czego nigdy się nie spodziewałem: „Twój ojciec jest w swoim pokoju od tak dawna, że chwile, kiedy wychodził na zewnątrz, zdają mi się jedynie złudzeniem, koszmarnym snem. Jednakże wiem, że pewnego dnia lub pewnej nocy znudzi mu się przesiadywanie w jego samotni, że pewnego dnia lub pewnej nocy zdecyduje się znowu wyjść na zewnątrz i nie wiem, czy będę potrafiła go powstrzymać. Znudzony, zapragnie zabawy. Obyś nigdy nie ujrzał oblicza swojego ojca, oby zawsze był dla ciebie jedynie odległym pulsem zza drzwi, sugestią głosu we śnie. Dość, że jest twoim ojcem i istnieje w tobie, istnieje poprzez ciebie i kiedyś, pewnego dnia, być może staniesz się taki, jak on.”

Otworzyłem wówczas oczy i wpatrywałem się długo, bez słowa, w matkę, aż dostrzegłem na jej policzkach łzy, połyskujące w szarości świtu. Kilka dni później, wciąż rozważając dziwne słowa matki, poszedłem pod strych, i przysiadłszy na skąpanych w ciemnościach stromych schodach, rozświetlanych jedynie pojedynczymi przebłyskami odległej, psującej się lampki, pod ciężkimi, czarnymi drzwiami, spod których ciągnął strumień lodowatego powietrza pachnącego kurzem, zacząłem mówić: „Chciałbym cię kiedyś zobaczyć, tato. Jesteś tak blisko, a nigdy nie mogłem nawet cię dotknąć. Wiem, że mówisz do mnie w moich snach. Ale to nie dość. Chciałbym, abyś bawił się ze mną w ogrodzie, pomiędzy naszymi drzewami. Idzie jesień, zaczynają opadać liście. Zawsze pomagam mamie je grabić, bardzo bym chciał, abyś był wtedy z nami. Powiedz, czy spoglądasz na nas, kiedy bawimy się na zewnątrz? Mamy tak duży ogród, tyle w nim drzew. Mamy też duży dom, a ty od lat żyjesz tylko na strychu, nie pokazując się nikomu, jedynie szepcesz do nas poprzez sny o tym, że wszystko wyrosło z ciemności i wszystko zapadnie się w ciemność. Znam twoje słowa na pamięć, a jednak każdej nocy przeżywam je tak samo i każdego ranka po nocy, kiedy do mnie mówisz, leżę odrętwiały i bez sił do życia. Mama wtedy płacze. Chciałbym, abyś pobawił się z nami, tylko o tym marzę.”

Oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi na moje dramatyczne wyznanie, przyłożyłem ucho do ciężkich, czarnych drzwi. Jednakże jedynym, co dochodziło do mnie, była cisza sugerująca odległy szum wiatru hulającego w zakamarkach strychu i wrażenie przelewającej się leniwie w tej ciszy ciemności.

„Tato?” – wyszeptałem jeszcze kilkukrotnie, po czym, czując wzbierający żal, odszedłem do swego pokoju, by wpatrywać się w tonący w zmierzchu świat opadających coraz gęściej liści, którymi wiatr wodził na wszystkie strony. Po jakimś czasie ciężkie chmury zasnuły puste, ciemne niebo z wbitym w nie kręgiem zimnej jasności księżyca, po czym na szyby zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Ogród tonął w ciemnościach, a ja wsłuchiwałem się w odgłosy domu, starając się wychwycić dochodzące ze strychu szepty, jednakże mogłem słyszeć jedynie krzątającą się na dole matkę.

Jednakże tamtej nocy, kiedy ostatecznie zmorzyła mnie senność płynąca z monotonii deszczowej aury oblepiającej smutny krajobraz zamierającego w ogrodzie życia, znów usłyszałem cichy szept, niczym szelest liści opadających wolnymi spiralami ku zapadającej w letarg ziemi. Znów przemierzałem pulsujące chłodem korytarze, krocząc powoli po miękkim podłożu, zaś głos mówił:

„U zarania wszystkiego i na końcu wszystkiego jest jedynie ciemność i pomiędzy jedną a drugą nieskończonością istnieje krótki czas zabawy, z którego ludzie, poszukujący zbawczych iluzji, odwykli korzystać. Tak długo wsłuchiwałeś się w puls tej ciemności, z której wysączyło się twoje istnienie, tak uważnie wpatrywałeś się w ciało tego mroku, z którego cię utkano, jednakże niczego nie usłyszałeś i niczego jeszcze nie zobaczyłeś i przyszła najwyższa pora, abyś zaznał trochę zabawy, jako że tylko poprzez nią poznaje się w pełni tę wszechogarniającą ciemność, tylko tak można ją usłyszeć i zobaczyć, tylko tak można ją w sobie odczuć, by przekonać się, że nie ma niczego poza nią, że jest się jej częścią i nie należy rościć żadnych pretensji do czegokolwiek innego. Tylko zabawa może cię o tym przekonać. Widzisz te wszystkie liście, które opadają w ogrodzie? Zbierz swoich przyjaciół i zbudujcie z nich szałas, cóż to za zabawa w ogrodzie bez budowy szałasu?”

Tamtego ranka wstałem wyjątkowo pobudzony, jednakże na zdziwione spojrzenie mojej matki zareagowałem milczeniem, jakbym wstydził się wyjawić sekret, jaki od teraz dzieliłem z moim ojcem. Zapytałem jedynie, czy śniło się jej coś ostatniej nocy. „Nie – odpowiedziała, zmieszana, być może moim niespodziewanym pytaniem. „Dlaczego pytasz kochanie?” – powiedziała do mnie, gładząc mnie po głowie. „Od dawna ojciec niczego do mnie nie mówił” – skłamałem. Jedynie jeszcze tego ranka udałem się pod strychowe drzwi, by złożyć uroczystą deklarację spełnienia ojcowskiej prośby. Odpowiedział mi ten sam co zawsze zimny strumień powietrza pachnącego kurzem i cisza przelewająca się w ciemnościach za drzwiami.

Pierwsze prace wykonaliśmy jeszcze tego samego popołudnia. Przyprowadziłem ze szkoły moich nielicznych przyjaciół i niemal natychmiast rozpoczęliśmy zagarnianie wielkich hałd liści, które opadały z drzew niczym brązowo-żółte, wielkie płatki śniegu, szczelnie przykrywające trawnik. W przestrzeni pomiędzy drzewami rosła powoli wielka góra liści, które znosiliśmy w rękach lub zagarnialiśmy zamaszystymi ruchami nóg. Ich wilgotny, ziemisty zapach upajał nas, a szara aura jesiennego dnia nakładała na nasze rozgorączkowane twarze chłodne maski mgły.

Moja matka zapytała, pełna zdziwienia, cóż takiego robimy. Odpowiedziałem, że budujemy szałas z liści, a przy okazji sprzątamy ogród. Pokiwała głową, mówiąc, abyśmy pamiętali o odrobieniu lekcji, po czym poszła w stronę domu, wznoszącego się szarością ścian nad gasnącym ogrodem. Odprowadziłem ją wzrokiem, po czym przeniosłem spojrzenie na najwyższe okna, skryte w czerni, mając nadzieję, że ojciec obserwuje ze swojej samotni posłuszne wypełnianie jego prośby.

Liście opadały bez końca, zdawało się, że na drzewach zostały jedynie ich strzępy, marne resztki, a jednak – kiedy przychodził kolejny podmuch wiatru, szarzejący trawnik zaścielał się grubą warstwą, złoto – brązowo - czerwonym dywanem, spod którego sterczały szare, ostre źdźbła i cienkie, opadłe gałązki. Wkrótce hałda, na która pracowicie znosiliśmy kolejne warstwy liści, urosła tak wysoko, że przewyższała każdego z nas. Jednakże wciąż dokładaliśmy kolejne liście, zastanawiając się, jak wysoką konstrukcję uda nam się stworzyć. Choć wiał wiatr, zrzucający z drzew liście, te nie odrywały się od wznoszonej mozolnie konstrukcji, w czym widziałem wyraźną pomoc mojego ojca. Przez ten czas nic mi się nie śniło, lecz mimo to – jak co dzień – wchodziłem na sam szczyt schodów, aby szeptem zdać relację z postępu prac, choć podejrzewałem, że ojciec doskonale wszystko widział.

Liście po jakimś czasie zaczęły zapadać się w siebie pod własnym ciężarem, zbijać w gęstą, woniejącą zgnilizną masę, którą można było formować, wybierając rękami kawałki. W taki sposób zaczęliśmy tworzyć wpierw małą wnękę w tym wyrosłym w ogrodzie kopcu, po czym, kiedy ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że konstrukcja się nie imploduje, systematycznie poszerzaliśmy wnętrze puściejącego od środka stogu, jednocześnie oklejając liściastą masą wejście, tak, aby przypominało wysoki łuk. Niebo gęstniało chmurami przepływającymi nad nagimi konarami, a ja z dumą spoglądałem na naszą budowlę, w której wnętrzu gęstniała ciemność, wzmagana szarością krótkiego, późnojesiennego dnia. Widziałem, że matka obserwuje nas z okien i zastanawiałem się, czy coś podejrzewa i czy powiedzieć jej o moim cichym pakcie z ojcem, który po raz pierwszy w moim krótkim, przygasłym życiu, wypełnionym ciemnymi snami i tęsknotą, zaproponował mi zabawę.

Tego samego wieczora, udawszy się na szczyt ciemnych schodów wiodących na strych, konfidencjonalnym szeptem zacząłem spowiadać się ojcu ze swoich marzeń i oczekiwań względem zabawy. Wyraziłem też nadzieję, że nie poprzestaniemy na tej jednej grze, że odtąd będzie mocniej obecny w moim życiu, że wyjdzie ze swojej samotni, w której chował się przede mną przez całe moje życie, by szeptać do mnie w labiryntowych snach o tym, że wszystko wyrosło z ciemności i wszystko się w nią zapadnie. Zdawało mi się, że w każdym śnie przestępuję głębiej w labirynt, że za każdym razem odkrywam coraz dalsze jego korytarze, a poświata rozjaśniająca kontury ścian staje się coraz bardziej wyrazista, dając mi coraz żywszą nadzieję, że w końcu dotrę do środka tej sennej konstrukcji, aby tam ujrzeć bliskie mi oblicze, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Odpowiadał mi jedynie ciąg zimnego powietrza pachnącego kurzem, przelewającego się w pustce i ciemności za ciężkimi, czarnymi drzwiami u szczytu schodów.

„Obyś nigdy nie ujrzał oblicza swojego ojca” – przemknęła mi nagle myśl, niosąca ze sobą wspomnienie słów matki, jednakże spodziewając się urzeczywistnienia największego z moich pragnień, szybko wypchnąłem ją z głowy.

Spodziewałem się snu, w którym ojciec odpowie na moje sprawozdanie, pochwali lub zgani i zaleci dalsze kroki, jednakże nic takiego nie nastąpiło. Obudził mnie natomiast szmer w korytarzu wiodącym do mojego pokoju, niewyraźna sugestia tupotu, drobnych, szybkich kroków. Zimne światło księżyca wlewało się do wewnątrz, rzucając na podłogę i ściany cienie nagich, poskręcanych konarów drzew, niemo wzrastających w czarne niebo.

„Mamo?” – zapytałem szeptem, jednakże nie odpowiedział mi żaden głos, a szmer w tej samej chwili zanikł i jedynie śladowe echo zdawało się nieść jego ślad pośród długich, wysokich korytarzy naszego domu. „Mamo, czy to ty?” – zapytałem powtórnie, wstając powoli z łóżka. Wyjrzałem przez okno. Choć niebo było czyste – czarne i puste, z srebrnym krążkiem księżyca jaśniejącym wysoko, ogród skrywał się we mgle, z której wyrastały, niczym poskręcane palce, wysokie drzewa. Nasz szałas rysował w tej mgle jedynie swoje niewyraźne kontury, spoczywał cichy i opuszczony w tej mlecznej pustce. Znów usłyszałem za plecami szybki tupot i urywany, nerwowy oddech. „Mamo, coś się stało”? – ponowiłem pytanie, odwracając się na pięcie w stronę korytarza. Zacząłem powoli zmierzać w stronę wyjścia. „Mamo?” I po chwili: „kto tam?”. Wystawiłem głowę za próg pokoju. Zawsze zostawiałem otwarte drzwi. W cieniach, kilka metrów dalej, coś szybko przemknęło, po czym zniknęło za zakrętem, wiodącym w inne skrzydło wielkiego budynku, w którym mieszkaliśmy w trójkę – ja, matka i ojciec. Szybko pobiegłem w tamtą stronę, jednakże kiedy tylko wszedłem w tamten korytarz, spostrzegłem, że wszystko spoczywa w nim z zupełnym bezruchu, rozświetlonym zimną poświatą księżyca przeświecającego przez wznoszącą się mgłę, która zaczynała oblewać już okna. Przechadzałem się powoli obok pozamykanych na głucho drzwi wiodących do pustych, nigdy nie używanych pokoi, kiedy za drzwiami jednego z nich usłyszałem świszczące, nerwowe hausty łykanego powietrza. „Mamo?” – zapytałem znowu. „Czy to ty?”. Dźwięk ustał, jakby ktoś, usłyszawszy mnie, wstrzymał oddech. Nacisnąłem klamkę i zdecydowanym ruchem wkroczyłem do pomieszczenia, które okazało się być nieużywanym od lat schowkiem, w którym spoczywały również od lat nie wyciągane graty – stara deska do prasowania, drabina, jakieś pudła. Coś przycupnęło za nimi, widziałem to w niewyraźnej sugestii cienia rozlewającego się po małej powierzchni podłogi. Ktoś krył się przede mną, ktoś równie mały jak ja. Chwyciłem za pudło, okazało się puste w środku, i odsunąłem je. W kącie schowka siedział w kucki jeden z moich przyjaciół. Zasłaniał rękami oczy, jego pierś rozszerzała się w płytkim, szybkim oddechu. Był ubrany w pidżamę i wstrząsały nim dreszcze zimna. Jego włosy były posklejane od potu, deszczu i mgły. „Co tu robisz?” – zapytałem. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami, w których malowało się przerażenie. „Bawimy się w chowanego” – powiedział. „W chowanego?” – zapytałem, niedowierzając. „Odejdź, Pan Śmieszek mnie znajdzie!” – wysyczał. „Pan Śmieszek?” „Przyśniło mi się, że chodzę po dziwnym, ciemnym domu, labiryncie, w którym jakiś dziwny głos mówi, że wszystko wyrasta z ciemności i zapada się w ciemność i że pokaże nam tę ciemność, ale że wcześniej pobawimy się w chowanego i ten, kto pozwoli się znaleźć, zobaczy, czym ta ciemność jest. Powiedział, że nazywa się Pan Śmieszek i nadszedł czas zabawy, a później obudziłem się w twoim domu, musiałem tu zajść lunatykując, a teraz odejdź, bo wiem, że mnie szuka, słyszę, jak się zbliża! Odejdź! To twój dom” – syczał przyjaciel – „sam wiesz, gdzie najlepiej się schować!” Mój przyjaciel skulił się, zaciskając pięści na oczach i oddychając jak ryba wyciągnięta z wody. W tej chwili usłyszałem przeciągające się, rdzawe skrzypienie, narastające echem pośród murów naszego domu i choć ten odgłos dosięgł po raz pierwszy moich uszu, zbyt dobrze wiedziałem, co własnie się stało. Oto gdzieś na górze otwierały się drzwi ojcowskiej samotni. Zamknąłem schowek i z drżącym sercem, w którym przelewały się - niczym woda z oliwą - lęk i nadzieja, pobiegłem w stronę wysokich schodów, na szczycie których, za drzwiami prowadzącymi na strych, mieszkał ten, którego nigdy nie widziałem.

Kiedy zapaliłem światło, mdłe rozbłyski słabej żarówki odsłoniły mi wysokie stopnie, spowite ciemnością nocy. Wchodziłem po nich powoli, wsłuchując się ciszę domu i skrzypienie starych desek. W pewnej chwili serce zabiło mi mocno – zauważyłem, że na samym szczycie schodów czarne, ciężkie drzwi, które oddzielały strych od reszty budynku, są otwarte, zaś wnętrze promieniuje gęstą ciemnością, rozlewającą się na stopnie niczym mgła. „Tato!” – krzyknąłem. Powoli, krok za krokiem, podchodziłem do góry, starając się zauważyć w rozwijających się za progiem ciemnościach jakiś ruch, sylwetkę. Jednakże oprócz ciemności, otwór promieniował ciszą. W końcu moja dłoń dotknęła ciężkich, drewnianych, czarnych drzwi i pchnęła je lekko; rozwarły się ze skrzypieniem od lat nie oliwionych zawiasów.

Stałem teraz na progu ojcowskiego królestwa, przez te wszystkie lata zamkniętego, niedostępnego. Stało przede mną otworem, a ja bałem się wejść do wewnątrz. W końcu przełamałem obawy i gwałtownym krokiem wtargnąłem do środka. Otuliły mnie nieprzeniknione ciemności i przenikliwe zimno. Po omacku usiłowałem odnaleźć jakiś włącznik światła, bezskutecznie. Następnie, stawiając ostrożnie stopy w miękkim, jakby pylistym podłożu, z rękami wyciągniętymi do przodu, zacząłem szukać okien. Po chwili wybadałem ręką miękki materiał, za którym kryła się płaska, zimna, twarda powierzchnia. Pociągnąłem z całej siły i w tej chwili wnętrze strychu zalało blade, anemiczne światło księżycowej, mglistej nocy.

Strych był – o ile mogłem to widzieć w tak słabym świetle - niemalże zupełnie pusty, jedynie pod przeciwległą ścianą stało samotne, połamane krzesło pozbawione siedziska. Przestrzeń rozrastała się wielką nicością, której zdawały się nie krępować nawet szorstkie ściany i ciągnące się przez całą długość pomieszczenia skosy dachu oraz podtrzymujące go belki. „Tato?” – krzyknąłem w mrok, jednakże czułem jedynie chłód, sączący się we mnie kropla po kropli. Nie czułem tej obecności, która zawsze była dla mnie tak oczywista, gdy przesiadywałem pod zamkniętymi drzwiami, opowiadając o swoich dniach, o swoich marzeniach i o tym zawsze, nieodmiennie błogim, wyczerpaniu, kiedy wsłuchując się w szeptane przez sen słowa o ciemności z której wszystko pochodzi i w którą wszystko wraca, zapadałem się w letarg, z którego matka nieraz długimi godzinami wyrywała mnie łagodnością słów i czułością dotyku. Strych był kompletnie pusty, mojego ojca nie było wewnątrz. W tej chwili usłyszałem dochodzący z piętra poniżej wysoki, urywany pisk – czyjeś rozpaczliwe wołanie o pomoc; ruszyłem biegiem przed siebie.

Kiedy zbiegłem po schodach na piętro, z którego – jak mi się wydawało – dochodził krzyk, zorientowałem się, że właśnie mijam pokój matki. Otworzyłem gwałtownie drzwi, krzycząc: „Mamo, tato tu jest!”, ale w tej samej chwili zauważyłem, że matka gdzieś wyszła, a zmięta, porzucona w nieładzie pościel zdradzała jej pośpiech. Wyszedłszy na korytarz, usłyszałem znów gdzieś w oddali szybkie kroki kogoś niskiego, przemykającego przez dom. Przywarłem wiedziony przeczuciem, do okna i zobaczyłem, przez gęstą, mleczną mgłę, jak wokół zbudowanego z liści szałasu kłębi się ciemność, jak ten mrok przenika przez miękki, organiczny budulec niczym dym. W tej chwili ktoś chwycił mnie od tyłu, przyciskając zimną dłoń do moich ust. Chciałem krzyknąć, ale okrzyk zamarł, zdławiony w zatkanych ustach, a czyjeś silne ręce zaciągnęły mnie z powrotem do pokoju matki.

„Nic ci nie jest? – wyszeptał mi ktoś w ucho; zorientowałem się, że to moja matka. „Nic nie mów, nie może cię usłyszeć”. Pokiwałem głową. „Słuchaj uważnie. Mówiłam ci, że pewnego dnia twój ojciec zechce wyjść, mówiłam, abyś wystrzegał się jego oblicza. Ale ty przez te wszystkie lata zapraszałeś go do siebie, słuchałeś jego słów płynących przez sen, aż w końcu uległeś pokusie jego zabawy. Zobacz, co się stało! Wkradł się w sny twoich przyjaciół, ściągnął ich tutaj, a teraz będzie ich zabierał do siebie, w swoje królestwo, jednego po drugim! A na końcu spróbuje przyjść po ciebie, aby pokazać ci, czym jest ciemność, z której wszystko wyrasta, w której wszystko się roztapia, a z której on sam jest zbudowany – z czystej ciemności! Spoczywał, skryty na strychu przez te wszystkie lata, ale wiedziałam, że pewnego dnia przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę za to, że pozwoliłam mu na tak wiele! Byłam taka głupia i nie mogę cię za nic winić – to wszystko moja wina i to ja muszę wszystko naprawić. A teraz wstrzymaj oddech, idzie!”

Poczułem, jak światło wokół nas, w odciętym od świata pokoju, szarzeje, jak zanika, a moje ciało przenika chłód. Moja matka przytykała mi usta, starając się również nie oddychać. Kuliliśmy się w kącie pokoju, między szafą a ścianą i czułem, jak ledwie kilkanaście centymetrów dalej, na korytarzu, przetacza się ta dziwna, przerażająca ciemność, niczym magma przelewająca się przez korytarz. Spoglądałem na drzwi pokoju i nagle, ze szpary pod nimi, zaczął wzrastać jakby czarny dym, sączący się z drugiej strony. Poczułem obezwładniające zimno. Nagle, gdzieś w pobliżu, ciszę rozerwał czyjś tupot, który zbliżył się, po czym zaczął się gwałtownie oddalać. Ciemny dym rozproszył się i chłód ustąpił – zrozumiałem, że ojciec zaczął ścigać kolejnego z moich przyjaciół, którzy pomogli mi wznieść dla niego nowy dom, nową świątynię, w której będzie mógł nam pokazać, czym jest ciemność, czym jest bezwład nieprzeniknionego chaosu, czerń i ostateczny mróz. Moja matka odetchnęła głośno, odkrywając moje usta. Po chwili poczułem, że jej ciałem wstrząsają spazmy, a ona sama próbuje tłumić łkanie. „Byłam taka naiwna. Tak łatwowierna.” – szeptała przez płacz. Nagle skurczyliśmy się w sobie od wysokiego, przeraźliwego krzyku, który dobiegł nas z odległych obszarów domu. „Przepraszam” – powiedziała. „Będziesz musiał mi to wybaczyć.” – dodała, a ja poczułem, jak coś zaciska się na moich rękach, jak coś krępuje mi ruchy. Sznur lub pasek od szlafroka. „Na zbyt wiele mu pozwoliłam. Na to mu nie pozwolę.” „Co robisz, mamo?” – zapytałem płaczliwie. „Musisz tu zostać, ani się waż za mną iść. Po wszystkim odejdziemy stąd, poszukamy nowego domu”. „Gdzie idziesz, mamo?” „Rozmówić się z twoim ojcem” – powiedziała, sycząc ze złością. „Okłamał mnie”. „Dlaczego mnie wiążesz?” – zapytałem. „I tak nie mógłbyś mu uciec, a muszę mieć pewność, że nie pójdziesz za mną.”

Powiedziawszy to, matka związała mi nogi, po czym ukryła mnie w szafie, nakazując milczeć. „Wrócę niebawem – czekaj na mnie cierpliwie” – powiedziała, spoglądając mi głęboko w oczy. W tej chwili w ciszę pomiędzy nami rozdarł kolejny krzyk. Matka wstała i wyszła z pokoju, zamykając drzwi.

Niemal natychmiast zacząłem próbować pozbyć się krępujących mnie więzów. Sznurek był dość elastyczny, rozciągałem go wyginając przeguby dłoni, aż poczułem, że supeł robi się nieco luźniejszy. Spróbowałem przecisnąć dłoń przez pętlę, bezskutecznie. Wróciłem do pracy nad rozluźnianiem węzła, wyginając ręce we wszystkie możliwe strony. Słyszałem cały czas oddalające się kroki matki. W końcu udało mi się oswobodzić jedną rękę – niemal natychmiast pozbyłem się reszty sznura, oplatającego drugą rękę i nogi. Jednakże przez długi czas nie miałem odwagi wyjść z szafy; wsłuchiwałem się w odgłosy domu, w którym mój ojciec ścigał – nawet nie wiedziałem ilu – moich przyjaciół, w których sny podstępnie się wkradł, by sprowadzić ich do naszego domu.

Po dłuższej chwili, która upłynęła w zupełnej ciszy, zdecydowałem się wyjść. Jeżeli nie mogłem umknąć ojcu, to nie miało znaczenia, czy będę się krył w szafie, czy nie. Wyszedłem powoli, rozglądając się uważnie wokół, wstrzymując oddech przy każdym kroku. Lekko nacisnąłem klamkę, wolno otwierając drzwi prowadzące na korytarz. Przez okna sączył się księżycowy blask pomieszany z mgłą, Wsłuchałem się uważnie w ciszę i w tej ciszy usłyszałem szum, szelest i krótkie, częste trzaskanie – czyjeś szybkie kroki po liściastej pokrywie trawnika na zewnątrz. Podszedłem powoli do jednego z okien wychodzących na ogród, po czym, wystawiwszy głowę tak, że ledwie mogłem cokolwiek zobaczyć, spostrzegłem, spowitą w mgłę matkę oblewającą czymś szałas z liści. Wokół jej sylwetki i wokół szałasu tańczyła ciemność przenikająca szarość mgły, niczym strużki atramentu wpuszczone w mleko. Ciemność wirowała wokół, a moja matka zdawała się toczyć jakaś walkę z siłami rzucającymi jej ciało na ziemię, usiłującym zaciągnąć ją do wnętrza szałasu. Kiedy wylała ostatnią kroplę z kanistra, ciemność ją zmogła, spowiła, po czym zaczęła przeciągać ją, niczym pająk, który owinął szczelnie swoją zdobycz kokonem pajęczyny, w stronę szałasu. W ostatniej chwili moja matka coś wyciągnęła z kieszeni, po czym mglista ciemność nocy rozżarzyła się płomieniami, które w mig objęły całą konstrukcję.

„Mamo!” – krzyknąłem, po czym ruszyłem biegiem po schodach, w stronę wyjścia.

Kiedy wypadłem na zewnątrz, ogromne języki ognia, pomimo wilgotnego powietrza, lizały już najbliższe drzewo; a wraz z wiatrem unosiły się w powietrze setki iskier. Czerwień i żółć pożaru przenikały się z wijącą się w nich ciemnością. Choć szałas palił się cały, jego wnętrze pozostawało nieprzenikalnie czarne – tak jakby wiodło od innego świata, w którym nie istnieją kształty i kolory, w którym istnieje tylko ciemność, przelewająca się bezwładnie pośród samej siebie, pożerająca samą siebie, szarpiąca w ciszy swoje własne ciało. Przez ułamek sekundy, kiedy podbiegłem bliżej, rozpaczliwie wołając matkę, zdało mi się, że widzę w tej ciemności jej twarz, że widzę też wirujące, rozmazujące się niczym chmury, niczym kółka papierosowego dymu, twarze moich przyjaciół. Ogień buchnął ze zdwojoną siłą, fala gorąca, jakiej się nie spodziewałem, rzuciła mną na ziemię. Ciemność wiła się w tym ogniu, którego drobinki mimo mgły oblepiały nagie konary drzew i dach domu. Pamiętam, że płakałem, głośno, z głębi trzewi, wyciągając rączki w stronę płonącej konstrukcji. W końcu musiałem stracić przytomność.

Jednakże ostatecznie ogród się nie zapalił, także nasz dom pozostał nietknięty. Kiedy rano ocknąłem się w ogrodzie, przemoczony i przemarznięty, w miejscu szałasu spoczywała jedynie kupka czarno-szarego popiołu, który pod dotykiem mżawki zmienił się w lepką maź. Przetarłem twarz – była brudna od tego popiołu, zaś drzewa nosiły na sobie ślady osmaleń. Płacząc, rozgrzebywałem to małe pogorzelisko, jednakże poza resztkami spalonych liści nie dostrzegłem niczego. Pobiegłem do domu, ale nikogo w nim nie było. Czekałem, otępiały na matkę, ale po godzinach, dniach przesiadywania w letargu na skraju jej łóżka, uświadomiłem sobie, że już nigdy nie wróci. Nie było tu już dla mnie miejsca. Poszedłem jeszcze na strych, przełamując swoje przerażenie, ale także tam panowała cisza, pozbawiona pierwiastka jakiejkolwiek obecności. Wiem jednak dobrze, że jest to tylko złudzenie, a mój ojciec pewnego dnia ukaże mi swoje oblicze. W końcu istnieje we mnie, istnieje przeze mnie i kiedy stanę się taki jak on, sam go odnajdę.

Przemierzam zatem świat, wzrastając w nim, wsłuchując się w szum parkowych drzew, w szepty wiatru, a kiedy kładę się spać – gdzieś pod mostem, w niezabezpieczonej kotłowni jakiegoś budynku, w piwnicy czyjegoś domu – oczekuję znajomego szeptu, który obwieści mi, że wszystko pochodzi z ciemności i wszystko wraca w ciemność. Czasami zdaje mi się, że słyszę te słowa, ale nie wiem, czy to one, czy jedynie ich echo, rezonujące lękiem i tęsknotą w moim ciele. Czasami, kiedy mrok spowije miasto, spoglądam na kłębiące się cienie, oczekując znajomej, choć nigdy nie widzianej sylwetki i wiem, że jest tylko kwestią czasu, aż poznam, czym jest ta ciemność, z której wszystko wykwitło i w którą wszystko zgnije, aż poznam, co znaczyły słowa, które szeptał mi nocami ojciec, spełniając tym samym jego jedyną wolę.

2 komentarze:

  1. Świetne opowiadanie, zwłaszcza początek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Musze natomiast przyznac, że w wersji finalnej (czyli tej, która trafiła do książki) to opowiadanie tak mniej więcej od połowy wygląda zupełnie inaczej... (chyba lepiej).

    OdpowiedzUsuń