czwartek, 12 września 2013

Burza (Kazimierz Truchanowski)

Ostatnie tygodnie kończącego się lata były niezwykle upalne i pogodne. W tym czasie ani jedna chmurka nie przesunęła się przez nasze niebo, które każdego dnia było blade i jakby zdziwione. Suche wiatry plądrowały codziennie kopulastą jego przestrzeń, a kiedy zrujnowały całą strukturę, tak że stało się podobne do żółtej piaszczystej pustyni biblijnej, kryły się w głębszych jego pokładach i tam zastygały w smugach kobaltu i płytach ołowiu.

Tak było za dnia; wieczorem wiatry utajone i drżące spadały raptownie na dół i strzelały nad naszym domem z olbrzymich biczów, które skręcały na piaszczystych wzgórzach rozsianych po całej okolicy.

Z powodu tych upałów okna naszego domu codziennie od samego rana były szczelnie zasłonięte ciemnymi storami, pokoje tonęły w gęstym półmroku, który wszystkich domowników usposabiał do głębokiego snu; jedynie ojciec, wiecznie zaaferowany swoimi sprawami, czasem się ukazywał w którymś z nich.

W takie dnie pozostawiony sam sobie, senny, błąkałem się po wszystkich kątach. Niekiedy znalazłszy wyjściowe drzwi stawałem na progu w oślepiającym słońcu, jednak po krótkiej chwili wracałem do mrocznego mieszkania — przecież tam wszyscy, nie wyłączając matki, spali; ktoś musiał czuwać nad nimi i domem.

Błąkając się po pokojach niekiedy wchodziłem do izby, w której mieszkały dziewczęta. Za każdym razem zastawałem je pogrążone w głębokim śnie. Leżały na łóżkach, czerwone i obrzmiałe od mocnego, niezdrowego snu. Niektóre widocznie przypominały sobie o swych obowiązkach i senne, z zamazanymi twarzami, z nieprzytomnymi i przymglonymi oczyma, wstawały z posłania, by to lub owo zrobić, jednak kończyło się to bardzo smutno, gdyż natychmiast, w miejscu, gdzie się znalazły, mocno usypiały. Jedne oparte o stół przypominały żałosne pałuby ze zwisającymi bezwładnie głowami i rękami, inne, rozłożywszy szeroko nogi, niby lalki zrobione z płótna i pakuł lub wielkie posegmentowane owady leżały w kątach, cicho oddychając.

W czasie mej samotności nieraz się zdarzało, iż zegar raptownie zatrzymał swoje wahadło. Wtedy budził się we mnie jakiś lęk, lęk przed zupełną martwotą i ciszą — poza tym przerażał mnie brak kontroli czasu, który odtąd przemijał obok mnie strumieniem spokojnym, lecz jakby wykolejonym ze swego łożyska, omijającym regestry, tryby i sprężyny zegara. Próbowałem wahadło poruszać ręką, jednak doszedłem do przekonania, że trud mój był daremny; wahadło sztucznie wprawiane w ruch nie oddziaływało na mechanizm zegara — brakło charakterystycznego chrzęstu, świadczącego o pracy wszystkich kół i trybów. Gdybym był wiedział, jak należy obchodzić się z zegarem, gdybym był znał jego tajemnice, może byłbym uniknął lęku, jaki mnie nawiedza w chwilach zupełnej ciszy.

Bezradny i zrozpaczony wchodziłem do izby, w której mieszkały dziewczęta, siadałem na łóżku obok Matyldy i czekałem, aż się ocknie — gdy jednak nie mogłem się doczekać, sam starałem się ją obudzić. Matylda, ociężała i zmęczona, obracała się z boku na bok, stękała i mamrotała niezrozumiałe wyrazy, wreszcie odwracała się do ściany i znowu spała.
—Zegar stanął — szeptałem nad uchem Matyldy, lecz ona, pijana snem, tylko się obracała z boku na bok. A gdy udawało mi się cokolwiek ją ocucić, siadała na krawędzi łóżka i przeraźliwie ziewała, ziewała aż do utraty tchu. Czasami coś mówiła, lecz słowa jej nie miały żadnego związku ani sensu. Słuchając jej zapominałem na chwilę o zegarze. Matylda zaś znowu waliła się na posłanie. Jej białe odsłonięte piersi miarowo podnosiły się i opadały, ciało zaś pokrywało się gęstym potem.

Ten dość przykry stan, w jakim znaleźli się prawie wszyscy domownicy, w opłakany sposób odbijał się na porządku domu; panował tu chaos i zaniedbanie — na stole stały naczynia z resztkami potraw, nad którymi bzykając i bucząc unosił się rój much, na meblach i różnych przedmiotach leżały grube warstwy kurzu i wszystko wokoło przedstawiało widok bardzo żałosny. Stan ten nieraz przyprawiał ojca o wielki gniew, jednak skutecznego środka na to nawet on nie potrafił znaleźć.

Z obecności ojca korzystałem tylko tyle, że zegar znowu rytmicznym szmerem napełniał mroczne pokoje.

Tak działo się przez szereg dni, które w dalszym ciągu były gorące i zatęchłe. Drzewa przydrożne, uchodzące dwoma rzędami ku horyzontowi, były pokryte kurzem i niby zmęczeni podróżni mdlały na słonecznej spiekocie.

Któregoś dnia po południu nad horyzontem ukazały się gęste czarne chmury. Z największych ich zwojów wypadały bicze błyskawic i zygzakowatym ściegiem znaczyły po niebie swe szlaki, a kiedy głowicami dobiegały do ziemi, wydawały się ognistymi rózgami chłoszczącymi niebo. Nad ogrodem i domem, niby olbrzymia płachta, zaczął łopotać i strzelać jak z bicza silny, porywisty wiatr.

Matylda zerwała się z łóżka i biegając od okna do okna rozsuwała story. W pokoju, w którym mieszkały dziewczęta, w tej chwili zrobiło się gwarno. Z głębi mieszkania przyszedł ojciec. Stojąc teraz przy oknie mrugał do mnie porozumiewawczo, do matki zaś powiedział:
— Nie powinnaś się tak bardzo bać burzy — widzisz, że nas omija...
Lecz matka nie chciała dać temu wiary. Drżąc na całym ciele, kryła się po kątach.
— Nie rozumiem, czemu chcesz mnie oszukać, przecież widzisz, że burza pędzi prosto w naszą stronę. Matyldo! Niech Matylda pozamyka okna!...
Lecz Matylda nie słuchała. Widząc to matka wyszła z ukrycia i zaczęła zamykać sama.
— Nastka! Nastka!... — krztusiła się gorącym wiatrem, który szarpał oknami tak, że nie miała sił ich zamykać. — Zabieraj kurczęta! przecież one są jeszcze bardzo małe, wiatr może je porwać i wrzucić do stawu...
Ojciec zbliżył się i z pewnej odległości spojrzał na matkę. Przekonawszy się, że pierwszy paroksyzm jej strachu minął, podszedł do niej i jakby na swoje usprawiedliwienie powiedział miękkim, melodyjnym głosem:
— Widzisz, że na to nie ma rady. Burza zawsze przychodzi mimo naszej woli. Nie powinnaś się tak bardzo nią przejmować.

Matka, jakby zagniewana, nic mu nie odpowiedziała, lecz gdy ujrzała, że wychodzi na podwórze, krzyknęła desperacko: — Wróć!... Wróć!... — Ale ojciec nie słyszał, gdyż wiatr z wielką mocą uderzał w ściany domu, trzaskał oknami i drzwiami tak, że wszystko zagłuszał. Po jeszcze jednym silnym ataku wichury szyby z łoskotem wypadły z ram. Stara kwoka z rozwianym w wachlarz ogonem i jakby do lotu podniesionymi skrzydłami gdacząc biegała po podwórku. Małe, niezaradne kurczęta kryły się pod szeroko rozsiadłymi łopianami. W tej chwili wiatr znieruchomiał i zatrzymał się nad ogrodem, chmury stanęły na głowach... To był tylko jeden moment. Po tej ciszy strzelił pierwszy piorun i ciężkie krople zatańczyły na ścieżkach i drogach. Całe nasze mieszkanie napełnił jednostajny, monotonny szum.

Gdy rozszalała się burza, odszedłem od okna, cofnąłem się w głąb pokoju, lecz kiedy chmury napierały coraz silniej i oślepiające błyskawice co chwila rozjaśniały ciemne pokoje, wypadłem do sieni i po grających pod moim ciężarem schodach wbiegłem na strych.

Jakiś czas siedziałem tam spokojnie. Błąkając się po omacku, natrafiłem na skrzynie obwieszone zakurzoną pajęczyną i tam się ukryłem. Z bezpiecznej kryjówki nasłuchiwałem: deszcz siekł po dachu ostro i wyraziście. Serce moje biło szybko, w skroniach czułem pulsujące tętna. Po pewnym czasie oczy moje przywykły do mroku, jaki panował na strychu. Widziałem, jak belki i krokwie okopcone sadzą mnożyły się i migotały w blasku błyskawic. Gdy gasły, strych ciemniał, lecz za chwilkę znowu wyłaniał z siebie las belek i krokwi najeżonych jak dzioby żurawi; widziałem usmolone kominy, w których huczały grzmoty, strzelały pioruny; deszcz raptownie ucichał, to znowu siekł ostro po blaszanym dachu. Wicher uderzał z góry, atakował trzeszczący dach, wreszcie wywalił okno w szczytowej ścianie i wpadł przez nie z całą siłą. Papiery i zardzewiałe blachy umykały w głąb i tłukły się po belkowaniach, skąd spadały mi na głowę i na ramiona. Wiatr bez ustanku krążył po strychu, wreszcie wpadł w otwór dymnika i gwizdał w jego gardzieli...

Korzystając z chwilowej ciemności, powoli wyprostowałem nogi i sprężyłem się w sobie do skoku, oczekując na światło błyskawicy. I oto jest! Zrywam się ze swego miejsca i zbiegam po schodach, które pod moim ciężarem uginają się i skrzypią przeraźliwie. W sieni wpadłem na Nastkę, która ociekając wodą stała oparta o ścianę. Mokra sukienka przylgnęła do jej ciała, tak że wydało mi się, iż jest naga. Pod cienką i mokrą osłoną sukienki prężyły się twarde, mocno zarysowane piersi. Gdy nagle chwyciła mnie wpół i przytuliła, ich dotknięcie wywołało we mnie nieznany dotychczas dreszcz. Nie panując nad sobą, wyrwałem się z jej objęć i wybiegłem z domu. Była już ciemna noc. Pędziłem w kierunku pola, lecz w żaden sposób nie mogłem wyjść z ogrodu — drogi i ścieżki, jakby poprzestawiane, kończyły się zwartą ścianą drzew. Spod moich nóg zrywały się spłoszone ptaki i ukośnym lotem pierzchały byle gdzie, dopiero przy świetle błyskawic zapadały w gąszcz łopuchów, dziewanny i rumianku; te zaś, które szukały schronienia wśród gałęzi drzew, długo tłukły się w ich gęstwinie, wreszcie znużone opadały na ziemię, patrząc na mnie przerażonymi żółtymi oczyma.

W poszukiwaniu wyjścia z ogrodu biegłem główną aleją. W ślady moje wpadały pioruny i sycząc pełzły po ziemi, lecz rychło traciły swą moc i niby zmęczone węże owijały się wokoło pni drzew...

Odnalazłszy wreszcie poszukiwaną drogę, wybiegłem w pole. Tu jestem już zupełnie swobodny — nic mnie nie krępuje. Upadam na ziemię, wplątuję się w gęste trawy i zboża i czuję, jak po moich nagich ramionach ostro siecze deszcz.

Leżałem długo. Nade mną kotłowały się gęste czarne chmury.

Do domu wróciłem późno w nocy. Drzewa po burzy wrastały konarami w ciemne niebo, drżące od napięcia i wewnętrznej dynamiki.

Drzwi otworzyła mi Nastka. Krętymi korytarzami poprowadziła mnie w głąb uśpionego domu. W pokojach, przez które przechodziliśmy, kroki moje budziły głuche, dudniące echa. Nastka stąpała na palcach jak czający się kot.

Słaniając się ze zmęczenia, w pewnej chwili oparłem się o ramię Nastki, lecz ona, uchylając się od mego ciężaru, wskazała mi moje łóżko i w tejże chwili zaczęła się oddalać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz