W okresie martwoty i pustki zimowej dom nasz odwiedzali liczni goście. Przez wszystkie drzwi do wnętrza tłoczyły się bezduszne postacie z plastrami konwencjonalnych uśmiechów na nieruchomych twarzach, kłaniały się w progu sztywno i wyniośle, zdejmowały z pustych i wielkich głów czarne cylindry i zasiadały dokoła stołu w pokoju jadalnym.
Tłoczyli się śmieszni panowie, zajmowali wszystkie możliwe miejsca i wiedli jakieś ciche rozmowy…
Matylda, chcąc sobie zaskarbić łaskę tych obcych panów, zwijała się ochoczo w kuchni, gotowała wyszukane potrawy, znosiła z piwnicy wina i wystałe miody i zastawiała tym wszystkim stół.
Goście naraz się ożywiali: słychać było głośne mruczenie i mlaskanie, potrawy znikały ze stołu. Wkrótce z wywróconych butli sączyły się na obrus krople miodu o aromacie dziwnym i mocnym.
Matylda znowu uwijała się w kuchni, tłukła w moździerzu korzenie i przyprawy o cierpkim zapachu i co chwila wnosiła do jadalnego pokoju dymiące półmiski.
Promieniała. Jej piersi, drgające w takt kroków, przyciągały łakome i obleśne spojrzenia gości. Wiedziała o tym i pyszniła się samczym pożądaniem mężczyzn.
Za kominem świerszcz dyskretnie grał senną balladę. Goście kiwali w takt głowami aż do znużenia, aż do pierwszego snu, tylko ojciec siedział przy stole obojętny i jakby przygnębiony. Wsparty na dłoniach zanurzał palce w długie włosy i całymi godzinami drzemał. Matylda, szeleszcząc nakrochmaloną bielizną skradała się cicho na palcach i podsuwała mu wielkie płachty dzienników. Rzucał się na nie łapczywie, ale po pierwszym zapale przychodziła rezygnacja i martwota. Goście patrzyli na niego szklanymi oczyma i w takt cichej muzyki świerszcza kiwali wielkimi jak banie, świecącymi głowami.
A za oknem szumiał i harcował wiatr. Nieraz całymi garściami ciskał w szyby zmarznięty śnieg…
Matylda na wielkim kominie rozpalała ogień. Gdy pierwsze płomienie trzaskając i sycząc obejmowały smolne szczapy, żegnała się uroczyście i wymawiała „Słowo Ciałem się stało”, świerszcz milkł na chwilę, goście zaś podchodzili do komina i osłaniając twarze grzali się przy ogniu. Ojciec w dalszym ciągu siedział nieruchomo w kręgu światła wiszącej lampy.
Goście rozchodzili się dopiero o północy. Wymykali się z pokoju cichcem, skradali się ku drzwiom na palcach i wychodzili, tak jak stali… W przedpokoju na wieszadłach chwiały się wielkie czarne cylindry, których bał się zdziczały kot.
Wreszcie doszło do tego, że goście nasi przychodzili tak licznie, iż w domu nie było wolnego miejsca. Wszystkie krzesła, fotele i kanapy, były przez nich pozajmowane, a nawet w kątach, zacisznych i ciepłych, słychać było ich bulgocące, puste rozmowy.
Niekiedy zdarzało się, że się rozpalali w dyskusjach, rozmawiali głośno, gestykulowali wymownie. Wówczas żaden z nich nie myślał o jedzeniu. Potrawy stygły na półmiskach. Matylda w takich wypadkach zmieniała się zupełnie: siedziała w pobliżu pieca i rzucała w ogień smolne drewienka. Czasami podnosiła się ze swego krzesełka i przeciągała się jak kot – wielki drapieżny kot. Wtedy jej bujne i wyraziste kształty zatracały swą linię; goście milkli na chwilę i kierowali w jej stronę swe okrągłe oczy, ona zaś niezadowolona odchodziła do kuchni, trzaskała drzwiami i dopóki goście dyskutowali, do pokoju nie przychodziła. Panowie przez jakiś czas po tym incydencie spoglądali po sobie wystraszonymi okrągłymi oczyma i powoli wracali do nie dokończonej dyskusji.
Tymczasem Matylda słała swe łóżko i z głośnym stękaniem wsuwała się pod pulchną pierzynę. Narzekała, że wszystkie kości ją bolą. Matylda była przewrotna i zmienna…
Po północy wyłaziła z łóżka. W negliżu, boso skradała się do drzwi jadalnego pokoju i naraz gwałtownie je otwierała. Przy stole nie było nikogo. Suchy knot lampy dopalając się mrugał światłem, które powoli gasło. Na półmiskach leżały nie tknięte potrawy, a w powietrzu snuł się jakiś obcy zapach zmieszany z zapachem żywicy. Matylda brała się do robienia porządków na stole, wynosiła do kuchni półmiski i talerze, głośno narzekając na bóle w kościach.
Zbudzony szczękiem talerzy i trzaskaniem drzwi, zerwałem się z łóżka, aby jej towarzyszyć. Biegając w bieliźnie po wystudzonym pokoju marzłem i dygotałem na całym ciele.
Matylda przyniosła szczotkę i skrupulatnie zmiatała z podłogi niewidoczny kurz.
Naraz stanęliśmy jak wryci: w pokoju słychać było chrapanie śpiącego.
Skradając się ostrożnie na palcach, dotarliśmy do miejsca, skąd dochodziło chrapanie. Matylda, uzbrojona w kij szczotki, posuwała się odważnie, ja zaś starałem się stale być za jej plecami. Podniosła kij do góry i ostrożnie zajrzała w ciemny kąt. Chrapanie i podejrzane szmery ucichły. Czyżby to miało oznaczać, że wróg się ocknął i jest gotów przyjąć nasz atak? Mając się na ostrożności, usunęliśmy się na bok. Był to konieczny manewr strategiczny: jeśliby wróg wypadł, trafiłby w próżnię, my zaś z boku moglibyśmy zaatakować. Matylda schyliła się jeszcze niżej i powoli badała ciemny kąt. Lecz cóż się okazało? Był zupełnie pusty… W tej chwili usłyszeliśmy chrapanie w innym kącie. Prędko odwróciliśmy się frontem do podejrzanego miejsca, lecz przekonaliśmy się, że i z trzeciego kąta dochodzi chrapanie, tylko o nieco innym tonie. Zdezorientowani stanęliśmy pośrodku pokoju. Matylda z kijem w dłoni nie mogła się zdecydować, w którą stronę ma skierować swój wojowniczo-obronny zapał.
Korzystając z krótkiej pauzy, wspiąłem się na palcach do ucha Matyldy.
- To na pewno goście!... – szeptałem tak cichutko, że ledwo sam słyszałem wyrazy, jakie wsączałem w ucho Matyldy. Lecz ona, przyłożywszy palec do ust, nakazała mi spokój i w tej chwili decydowała się na coś strasznego. Gestykulując wskazywała mi coś, czego nie mogłem dojrzeć. Dopiero po chwili zrozumiałem, że chodziło jej o jednoczesne zaatakowanie wroga. Ten strategiczny plan zrodził się w jej głowie w ciągu jednej chwili: ja miałem iść w najciemniejszy kat pokoju, ona zaś posuwała się w kierunku lampy.
Skradając się na palcach, planowałem najbezpieczniejszy sposób ataku. Sądziłem, że najlepiej byłoby położyć się w bezruchu i wężowymi ruchami doczołgać się do kąta. Byłem już blisko. Lampa przed samym zgaśnięciem wybuchła jasnym płomieniem, cienie nasze zatrzepotały po ścianach, rozbiegły się we wszystkich kierunkach i wraz ze światłem zniknęły.
Drżąc na całym ciele i hamując oddech zbliżyłem się do kata. Chrapanie i mruczenie spotęgowało się do tego stopnia, że nie słyszałem bicia własnego serca. Zebrałem ostatek woli, pochyliłem się, ukląkłem i zimne dłonie ostrożnie wyciągnąłem przed siebie. Trafiłem na jakieś włochate kształty, które miarowo podnosiły się i opadały w otoczeniu ciepłych fal powietrza. Badałem dokładniej… i cóż się okazało?! W kącie leżał wielki pies i głośno chrapał. Zmarznięty i wyczerpany położyłem się obok niego i natychmiast mocno usnąłem.
Po odwiedzinach gości rano Matylda sprzątała pokoje. Zdarzało się nieraz, że wraz z kurzem i śmieciem wymiatała na próg pokoju żałosne strzępy, lalki bezduszne, okaleczone, z rozprutymi łonami, łyse, z powykręcanymi kończynami. Niektóre były zwinięte w kłębuszek – imitatywne śmieszne postacie o baniastych pustych głowach. Byłem przekonany, że są to nasi goście i że się spóźnili, więc w mrocznych kątach spędzili noc w mocnym śnie. Biegłem na ratunek tym nieszczęsnym fantazmatom zrodzonym wśród długich wieczorów zimowych, wybierałem te żałosne szczątki ze śmieci i brudu, rozkładałem je na kanapie pełen nadziei, że wieczorem obudzą się z twardego snu i znowu zapełnią pustkę naszego domu bulgocącymi, pustymi rozmowami. Przyglądałem się im i niewysłowioną radością odnajdywałem w nich iskierki ich własnego, lecz jakby nierzeczywistego życia, którego na serio nie można było traktować. Kiedy się upewniłem, że żyją, że oddychają i przewalają się z boku na bok, śmieszne istoty podobne do małych szczeniąt ślepych i głupich, odchodziłem na palcach do przedpokoju po czarne cylindry, które od wieczora wisiały na wieszadłach. Lecz gdy tylko się oddaliłem, Matylda zbierała te niedołężne amalgamaty życia, te strzępy świetności naszego domu i wyrzucała je na śnieg. Swoje niecne postępowanie tłumaczyła tym, że są to rzeczy zużyte, nikomu niepotrzebne i że tylko zaśmiecam nimi cały dom w niemożliwy sposób.
poniedziałek, 2 września 2013
Goście (Kazimierz Truchanowski)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz