poniedziałek, 23 lutego 2015

Fragmenty, zalążki

Nie wiem, kiedy skończę ten jeszcze nie zatytułowany tekst (gotowy w jakichś 40 %), ale wrzucam parę surowych, zupełnie nieociosanych fragmentów - żeby samego siebie zmobilizować do zamknięcia roboty, która leży rozgrzebana już od 2 lat.

Kiedy obudziłem się późnym popołudniem, w domu panowała zupełna cisza, piętrząca się pośród prostych, ubogich wnętrz. Leżałem chwilę z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit, po czym wstałem, kryjąc twarz w dłoniach. Przez niebo przepływały powoli żagle chmur gnanych wiatrem. Podszedłem bliżej okna. Morze lekko falowało, rozpłaszczając się kolejnymi falami na wstędze piasku plaży. Ponura aura zgęstniała w ciągu tych ledwie kilku godzin o jeszcze kilka tonacji szarości. Czasami zza chmur pędzących niebem przebijało się blade mleko odległego, zimnego słońca. Na plaży mój ojciec coś robił – po chwili zorientowałem się, że ledwie wysługując się swoim kalekim ciałem ustawia kolejne rzędy składanych krzeseł. Obok nich, oparte o siebie lub leżąc na piasku, spoczywały manekiny, które ojciec z taką pieczołowitością kolekcjonował. Obserwowałem przez chwilę jego niezgrabne, ale jednak skuteczne usiłowania, by ułożyć równy rząd siedzisk na tej pustej, smaganej popołudniowym wiatrem plaży zatopionej w lepkim powietrzu wczesnej jesieni, a następnie by na tych krzesłach, pod dachem kłębiących się chmur, poustawiać wszystkie figury. Ubrałem kurtkę, założyłem buty i poszedłem mu pomóc.
- Co tato robi? – krzyknąłem schodząc po łagodnych schodkach w stronę plaży. Poczułem na skórze ostre drobinki piasku, napędzane wiatrem. Nie odpowiadał, tylko pracował dalej.
- Po co tacie te krzesła? – ponowiłem.
- Pomóż mi ich pousadzać – odparł, odwrócony do mnie plecami, podnosząc kolejny manekin.
- Po co?
Ojciec wyprostował się, łapiąc przez chwilę równowagę, ale nie odwrócił się w moją stronę. Przez szum wiatru ledwie go słyszałem. Jego siwe, długie, rzadkie włosy powiewały.
- Mam wszystkim coś do powiedzenia.
Nie pytając już o nic chwyciłem kolejną figurę i posadziłem na krześle.
Po paru chwilach na niema widownia została zapełniona. Manekiny siedziały wpatrując się w dal, w morze swoimi martwymi, matowymi oczami. Zostało wolne jeszcze jedno krzesło, na samym końcu. Pokazałem je ojcu.
- Siadaj – powiedział.
Kiedy usiadłem, wyszedł przed tą dziwaczną publikę na piaszczystą scenę, z podniesioną wysoko kurtyną chmur i tłem oceanu niknącego na horyzoncie w mgłach i oparach późnej pory dnia. Odłożywszy na chwilę kulę, zaczął rozpinać swój długi sztormiak, w którym pracował, po czym rzucił go na ziemię. Jego drewniana ręka wisiała bezwładnie. Po chwili podniósł laskę i oparł się na niej z wyraźną ulgą. Odziany był teraz w stary, spłowiały czerwony kombinezon. Zza pasa wyjął jeszcze błazeńską czapeczkę z dzwoneczkami i, chwiejąc się nieznacznie, założył ją na głowę. Stał tak przez chwilę naprzeciw swojej milczącej widowni, mając za zgarbionymi plecami jedynie bezmiar oceanu, łagodnego i spokojnego, a mimo to – tak potężnego, wszechmocnego, zwłaszcza w tym naszym kruchym miejscu skrytym pod przepastnym sklepieniem nieba zasnutego chmurami. Ojciec kołysał się przez chwilę z zamkniętymi oczami, jakby zbierał myśli, jakby ważył słowa które musiał koniecznie wypowiedzieć. Wpatrywałem się w jego kaleką, złamaną sylwetkę odzianą w błazeńskie szaty pełen jakiejś troskliwej czułości i smutku. Dzwoneczki lekko dźwięczały, kołysane wiatrem. Po chwili ojciec zaczął.

- Kim jestem? Kto mnie odział w szaty błazna? Kto niegdyś prostą linię pleców złamał garbem, kto zamknął moje oczy na światy inne niż zamierzchłe, ocalałe wyłącznie w pamięci, która zamazuje się jak ślady obcych stóp na śniegu, jak ślady stóp na piasku w czas przypływu? Kto obłożył mnie kolorem wstydu, kto moją głowę oprószył solą, która po linii każdego włosa pali moją skórę swoją narastającą obecnością? Stoję jak błazen, dziwadło stworzone ku uciesze bogów lubujących się w okrucieństwie. Sam sobie jestem najokrutniejszą bestią, kaleczę się oglądając w lustrze moją brzydką twarz. Ranię się, słuchając skrzeczącego głosu. Parzy mnie moja ślina, kapiąca z ust. Jeśli okrutni bogowie są niewinni jak dzieci, takoż i ja jestem niewinny jak kot, któremu przywiązano do ogona puszki, by straszyło mnie grzechotanie stawów i kruchych kości, rzężenie rdzewiejącego serca. Jak bardzo boli ten nieustający, ciążący moim kończynom hałas. Jak bardzo palą mnie moje zacierające się wewnątrz światy, w których błazenada była nie do pomyślenia, gdzie błazenada i samoupokorzenie były mrzonką niegodną uwagi ludzi poważnych. Teraz już nic z tego nie pozostało, jedynie tandetny kaftan i rajtuzy, błazeńskie dzwoneczki, żałosne trzewiki i ciągłe trzeszczenie mięknących tkanek. Gdyby tylko można było coś z tym zrobić! Gdyby było inne wyjście niż bezsilnie obserwowane rozpadnięcie się w pył! Gdybym mógł utrwalić niegdyś swoją minioną pierwotną wspaniałość, gdybym mógł w niej trwać, czerpiąc z niej szczęście! Jakże? Gdzieś minęła mnie możliwość tego uwiecznienia, tego zastygnięcia w doskonałej formie. Zamiast być lalką zepsutą, skazaną na zgnicie, byłbym figurą wiecznie uśmiechniętą, o gładkim obliczu zaklinającym uśmiech! Zamiast usiłować zagarnąć słabnącym objęciem rozwiewające się w mocy lodowatych podmuchów czasu „ja”, rozpełzające się po setkach przypadków i setkach okoliczności, „ja” chaotyczne i spójne wyłącznie moim własnym wyobrażeniem, byłbym formą bezwzględnie zwartą przez swoją nieświadomość, idealnie wsobną, zamkniętą w kamiennej trwałości. Zamiast być rozpadającą się pacynką w rękach kogoś, kogo nawet nie mogę dostrzec; kogoś, kto wtłacza we mnie swoje zamiary i myśli, by gawiedź podobnych mi żałosnych istnień mogła w przeczuciu swej przyszłości dostrzec powód do desperackiego śmiechu, byłbym sztywnym truchłem twardej formy manekina, zastygłego w wiecznej kontemplacji pustki, kontemplacji nieistnienia, która mogła by się odbywać równie dobrze gdzieś na tyłach zapomnianego magazynu jak i na sklepowej wystawie, przed oczami tłumów podziwiających moją niezmienność, mój zawsze jednakowy uśmiech, niezależny od powolnego niszczenia materii. Pustka byłaby moim żywiołem, a szeroki uśmiech i nienaganna sylwetka podstawową ideą, i choćbym po setkach lat ostatecznie rozpadł się w proch, choćby wszelkie ślady tego prochu zostały wchłonięte przez ziemię, rozwiane przez wiatry i spłukane przez wodę, to moja idea pozostałaby niezmienna i nie byłbym ani przez chwilę żałosny, przynajmniej sam dla siebie! Kpią i kłamią ci, którzy mówią, że uwięzienie materii w jednej formie jest gwałtem na jej naturze. Że wciśnięte w statyczność formy parodiują uczucia właściwe życiu bez żadnej szansy na zdjęcie tej prześmiewczej maski. Że istotą stworzenia jest przeobrażanie, wszelka mnogość i urodzaj, wrzenie, ciągły wzrost, karlenie, kwitnienie przemieszane z gniciem, ten ciągły karnawał, oszalała zabawa kłębiących się form rzeczywistych i czekających na urzeczywistnienie na dalszych planach w niecierpliwej kolejce niezliczonych rodzajów, karnawał burzowych chmur zmieniających swoje kształty, wody przechodzącej wszystkie stany skupienia. Nie. Nic z tych rzeczy nie jest prawdą. Tak rozumiane stworzenie to horror. Rzeź. Festyn mięsa trawionego własnym przerażeniem, pożerającego siebie z miękką trwożliwością pragnienia, by trwać choćby jeszcze moment, jeszcze jedną chwilę. Prawdziwym gwałtem na materii jest jej rozpad, ta niezbywalna klątwa rozlazłości niwecząca wszelkie wysiłki organizujących się zalążków, by rozwijać się, trwać, istnieć. A zatem, jeżeli życie to rzeź, to dlaczego nie dać się ponieść pragnieniu przeobrażenia własnej formy z miękkiej, szmacianej, w formę twardą i niezmienną, w formę niesterowalną, zasklepioną w niekończącym się podziwie nicości, w której nie trzeba desperacko chronić rozpełzającego się w bezsilności, jak przepływająca przez palce woda, jak gnijące mięso, tak zwanego „ja”?

Nie rozumiałem, dlaczego ojciec kieruje tę przemowę właśnie do manekinów, przede wszystkim do manekinów, jeśli nie liczyć mojej obecności na tej naprędce zaaranżowanej widowni. Po chwili pomyślałem, że być może chodzi mu o jakiś symbol, o dotarcie do punktu zwrotnego, gdy słowo staje się ciałem, do symbolicznego przeistoczenia tych pozbieranych po wszelkich śmietnikach, po wszelkich graciarniach postaci w prawdziwe manekiny – te formy niezmienne, wyzbyte miękkich obłości prawdziwego ciała, które jest skazane na zgnicie i przeistoczenie w inną postać, zgodnie z nieuchronnym rytmem przyrody. Mówił tak jeszcze, po czym jego słowa zaczęły się nagle zacinać, a dyskretne, choć do tej pory płynne ruchy zmieniły się jakoś, stawały się coraz bardziej nienaturalne, mechaniczne, sztywne, przesadne. Twarz nagle straciła swoją plastyczność i w tamtej chwili bardziej przypominały maskę, zza której płynął czyjś, już obcy, matowy głos. Po chwili już nie wydawał z siebie żadnego odgłosu i stał zupełnie nieruchomo, tak bardzo podobny do swych podopiecznych, do swych martwych uczniów, do swoich sztucznych dzieci. Wiatr, który niósł piach, omiatał go i jego nieme audytorium. Stał tak, aż zupełnie się ściemniło, po czym w milczeniu poszedł do domu.

Tego typu widowiska zaczęły powtarzać się coraz częściej. Ojciec z moją pomocą rozstawiał na plaży krzesła, sadzał na nich manekiny i przemawiał. Czasami zakładał szatę błazna, czasami zakładał luźny wór z nieumiejętnie wyhaftowanymi zdobieniami, parodię jakiejś szaty kapłańskiej i przemawiał do swoich biernych, bezrozumnych wyznawców, błogosławiąc im:
- Padaliście przez te wszystkie lata, przez te wszystkie stulecia, ofiarą tylu zniewag, tylu pomówień. „Kukły, pałuby” – mówią o was. „Pokraczne parodie naszego istnienia” – szepcą z mieszanką strachu i pogardy w oczach. „Wasze martwe twarze udają jedynie uczucia, emocje” – oskarżają. W rzeczywistości jad sączący się z ich ust, ta trucizna spływająca z kolejnymi kroplami śliny wypluwającymi te wszystkie nikczemne oszczerstwa, jest jadem, który zatruł ich ciała, ich dusze, jest jadem przerażenia i bezgranicznej zazdrości. To jest ten sam jad, jakim opluwano proroków, który wstrzykiwano słowami geniuszom; jad, który zdradziecko podawano królom i bogom. Tym jadem powinniście czuć się uświęceni, wywyższeni ponad ten ledwie żywy, skąpany w przerażeniu motłoch, który jedyne do czego jest zdolny to życie w bezustannym strachu przed śmiercią w taki sposób, jakby śmierci nigdy nie było. Ale oni wiedzą. Czują. I drżą. A kiedy widzą was – tak obojętnych wobec upływu czasu, tak wyniosłych w swej posagowości, są w stanie zdobyć się jedynie na szyderstwo, są w stanie pocieszać się jedynie uczynieniem z was bytów niższej kategorii. Są zdolni jedynie do samooszukiwania, do wypierania prawdy o przegranej sprawie, o którą nigdy nie potrafili i nigdy nie będą potrafili walczyć w jakikolwiek sposób. Wasze milczenie, wasze uśmiechy są dla nich wstrętne, jak wstrętne człowiekowi małemu jest wszystko, czego sam nie może sięgnąć, czego sam nie jest w stanie uczynić. Jak inaczej wytłumaczyć ten obłęd, z jakim bogacze walczyli i walczą o zachowanie swoich ciał, o zachowanie ich spoistości przed ostrzami wskazówek zegarów? Skąd ten kult, którym otacza się świętych, którzy nie zgnili po śmierci? I skąd ta złość, ta dzika, czerwona wściekłość u najnędzniejszych z ludzi, którzy pod zarzutem bałwochwalstwa niszczą wszelkie przedstawienia… Ich najbardziej boli prawda, ich najbardziej przeraża jej nieuchronność! Człowiek nędzny pluje na gwiazdy, a kiedy jego ślina opada, trafiając go w twarz, zapieka się w swej bezsilnej furii. Mówią wam: „Nie jesteście świadome. Nie jesteście żywe. Nie macie duszy” Mówią tak, jakby bycie żywymi nie czyniło z nich skazańców, mówią tak, jakby sami byli świadomi, jakby sami uwewnętrzniali swoje istnienie, jakby czynili je przedmiotem refleksji, jakby oglądali je z każdej strony, szukając pęknięć i ubić, podziwiając kształt, chcąc go w jakikolwiek sposób poznać. Ilu z nich tak czyni? Garstka? I ta właśnie garstka, dotarłszy do tego, co w nich najgłębsze, najbardziej tęskne, spogląda na was trwożliwie, oniemiała wobec waszych twardych ciał, spogląda na was z pokorą, z zachwytem i grozą. A im większa wasza obojętność na ich uniesienie, tym większa przepaść, którą muszą dostrzec, tym większa otchłań rozdziela wasze istnienia, tym boleśniejsza im ich wiedza o nich samych, o ich miękkich tkankach, o ich rozsypujących się duszach, o zamierających słowach niezdolnych oddać bezmiar ich zazdrosnej udręki. Są jak zamki stawiane na piasku, które dziecko rzeźbi dążąc do formy doskonałej, a kiedy ją uzyska – depcze je, niszczy, by rozpocząć prace nad kolejną budowlą, z którą uczyni dokładnie to samo. Czymże są takie budowle z piasku wobec kamieni, czymże są opoki z piasku wobec skał?

Innym razem przekonywał swoje nieme audytorium:
- Mówią, że nie posiadacie dusz. Że jesteście martwi. A ja pytam: i co z tego? Czy jest to coś, co powinno wprawiać was w przerażenie, wpędzać w rozpacz? Czy jest to coś, co niejako delegalizuje wasze istnienie, czyni z was byty niższej kategorii, byty niegodne szacunku? Jedynie największy głupiec mógłby wyciągnąć takie wnioski. Posiadanie duszy nie nadaje nikomu żadnej wyższości – to jest zupełnie bez znaczenia. Dusza nie jest – jak chcą tego niektórzy, zaślepieni samymi sobą – bytem osobowym, nie jest elementem definiującym naszą tożsamość – to jedynie energia spajająca materię w formę ożywioną. Duszę mają i pierwotniaki i ludzie i drzewa – wszystko, co w jakikolwiek sposób żyje, wszystko, co jest przejawem biologicznej samoorganizacji. Ale czy posiadanie duszy jest szczególnym typem dobra? To siła jednako wspaniała, jak i złowieszcza - zużywająca powoli wykorzystywane przez siebie ciała. Mieć duszę to znaczy umierać – od chwili powstania dążyć do rozpadu. Ta energia spaja materię, napędza ją, ale i spala, wykorzystuje, a kiedy ciało – nosiciel – nie jest już zdolne dłużej jej utrzymywać w swoich gnijących objęciach – wtedy bez żalu oddala się i wciela gdzie indziej, gdzie indziej tworzy swój nowy dom. Czasami rozszczepia się, wcielając w byty mniejsze, czasami skupia, tworząc większe zjawiska. Jednakże nie jest to energia świadoma – to po prostu zjawisko, obecna w przyrodzie bezrozumna siła, której jedynie przypisano znaczenia. Dusza jest jak wrzenie na smolistej powierzchni – wyłaniające się z mazi bąble wzrastają, przez chwilę zastygają w swojej formie, po czym pękają, zastąpione kolejnymi. Tym jest wszelkie życie, tym i niczym innym i nie ma ani jednego powodu, aby posiadanie duszy miało określać miejsce zajmowane w hierarchii bytów. Posiadanie duszy determinuje jedynie tymczasowość formy. Was nie spaja dusza – was spaja idea, a wcielenia idei są trwalsze niż wcielenia samolubnych dusz. Ponieważ nie macie duszy, nie możecie umrzeć. Nie musicie poszukiwać pocieszenia w przypisywaniu duszy cech osobowych, nie musicie czynić z duszy nośnika waszego istnienia, jego przetrwalnika; nie musicie mamić się nadzieją, że wasz koniec nie będzie waszym końcem. Nie musicie drżeć na myśl o tym, że nadającej wam kształt energii jest dokładnie obojętne, w jaką formę przyjdzie się jej wcielić – czy będzie to najwynioślejszy z ludzkich synów, najpiękniejsza z ludzkich córek, czy jedynie trzcina, polna mysz, robak.

(...)

Pewnego dnia ojciec podszedł do mnie, kiedy przesiadywałem przed domem, wpatrując się w morze, i usiadłszy z trudem na ławie obok mnie, położył mi na kolanach kawałek drewna oraz jakąś fotografię. Wziąłem ją do rąk i przejrzałem się uważnie. Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę, wpatrującego się żywymi, bystrymi oczami w obiektyw. Jego twarz była piękna – twarda, surowa, harmonijna, a jednocześnie delikatna, niemal chłopięca.
- To twoje zdjęcie – powiedziałem. Pokiwał swoją siwą, pomarszczoną głową.
- Mam prośbę – pokazał drżącym palcem na kawałek drewna – abyś coś dla mnie zrobił. Uczyłem cię rzeźbić w drewnie. Pamiętasz. Zrobiłbym to sam, ale nie jestem już w stanie. Ręce, że tak powiem, trochę nie te – powiedział, wyciągając przed siebie sztuczne ramię.
- Czego potrzebujesz?
- Chcę, abyś zrobił replikę mojej twarzy. Możesz wykorzystać to zdjęcie. Nie mam lepszego. Miałem dwadzieścia parę lat, gdy zrobiono to zdjęcie. Byłem w wojsku. To tam poznałem pewnego starego kaprala, który nauczył mnie rzeźbić w drewnie. Miał – wyobraź sobie – taką pasję. Wszyscy chodzili grać, balować, na dziewczyny, a on miał przy jednostce zaprzyjaźnioną rodzinę, z której wszyscy mężczyźni pracowali w tartaku. I przynosili mu często kawałki drewna, z którymi później siedział i dłubał. Robił różne rzeczy. Później dawał je tamtym ludziom, niektóre trzymali w domu, niektóre – jak kapral wyrzeźbił coś większego – stawiali w obejściu, a niektóre sprzedawali na targu i dokładali staremu coś do żołdu. Pewnie ci opowiadałem już niejeden raz. Tak mamy, my, starzy ludzie, opowiadamy w kółko te same historie. Czasami, kiedy nie chciało się już balować, kiedy za dużo tego już było, chodziłem tak do niego, patrzeć, jak pracuje. Zacząłem mu trochę pomagać, i tak się coś nauczyłem.
- Chcesz mieć w domu swoje popiersie? – zapytałem, wpatrując się znowu w łagodne falowanie traw i morza.
- Nie. Chcę, żebyś zrobił maskę.
- Maskę?
- Tak. Naturalnej wielkości.
Wiedziałem już, żeby nie kłócić się z ojcem, nie sprzeciwiać i nie wypytywać – i tak zrobiłby swoje, i tak dopnie swego, w ten czy inny sposób. Choć tyle mogłem dla niego teraz zrobić. Nie mając nic lepszego do roboty, zabrałem się za rzeźbienie jeszcze tego samego dnia. Z początku szło mi ciężko, opornie, moje palce odwykły przez lata od dłut. Ale z upływem godzin, kiedy delikatnie zdejmowałem kolejne warstwy drewna, wyrzynając coraz bardziej płynne kształty, coraz bardziej rzeczywiste, zaczynałem pracować coraz bardziej ochoczo, a im bardziej kawałek materiału zaczynał przypominać ludzką twarz, tym delikatniejsza i bardziej precyzyjna stawała się moja praca. Ojciec siedział obok mnie, opowiadając historię o swojej pierwszej rzeźbie, którą stworzył wkrótce po powrocie z wojska. Także i tę historię znałem już doskonale. Jak wspominał, nie chciał zabierać się za rzeczy małe, nie chciał jeść wpierw małą łyżką – od razu zapragnął rzeczy wielkich. Postanowił stworzyć podobiznę mojej matki. I tak całymi popołudniami, kiedy spokojna bryza przynosiła znad morza zapach spokoju, a szum przelewających, miękko obejmujących plażę fal obmywał głowę, on delikatnie wycinał, heblował, gładził swoje dzieło. Był ostrożny – każda pomyłka mogła go kosztować nie tylko zaprzepaszczenie całej podjętej dotychczas pracy, ale także szanse ukończenia zadania w ogóle – zważywszy na to, jakim problemem okazało się zdobycie odpowiednich wymiarów drzewa. Ojciec pracował, oglądając kwitnące ciało mojej matki, która nosiła mnie już podówczas w swoim łonie. Każdym uderzeniem dłuta, każdym pociągnięciem szmergla wydobywał tą samą, tak drogą mu łagodność ciała, jego harmonię i piękno. Matka, roześmiana, szczęśliwa, radośnie pozowała mu w jego pracowni lub – jeśli było dostatecznie ciepło – na zewnątrz. W końcu rzeźba matki została ukończona – wielotygodniowy wysiłek tworzenia został zwieńczony sukcesem. Ojciec zawarł w tej rzeźbie całą swoją fascynację zarówno jej ciałem, jak i jej duchem - radością, śmiechem, kobiecą żywiołowością, która tutaj, w surowych, odległych obszarach nadmorskich tak często kryjących się pod maską mgieł, chmur i trwogi zanikającego w oddali horyzontu była tak bardzo niezwykła, tak jaśniejąca. Pamiętam tę rzeźbę. Każdy inny człowiek uznałby ją za bezwstydną, dlatego też rodzice odziali ją w jakieś stare ubrania i postawili w sieni, gdzie mogła witać naszych gości. Kiedy przychodziło lato, wystawiali ją na zewnątrz. Ojciec dbał o ten drewniany posąg, konserwował go regularnie, odnawiał połyskliwy naskórek lakieru, poprawiał wyrazistość spojrzenia zestawami farb. Upływały lata i rzeźba była wciąż tak samo piękna. Później, kiedy oboje byli już dużo starsi, matka często przyłapywała ojca, jak z nostalgią spogląda na swoje dokonanie – już tak inne od jej zgarbionej, przysadzistej sylwetki, tak inne od jej zmęczenia postępującą chorobą. I kiedy ojciec każdego roku odnawiał lakier, rozbierając rzeźbę do naga, kiedy delikatnie zdzierał starą warstwę farby, gładząc papierem jej drewniane, ale tak prawdziwe ciało, wychodziła na długie godziny z domu lub spacerowała swoim powolnym, coraz bardziej zniekształconym krokiem, nie zbliżając się nawet do pracowni, wpatrując się ze smutkiem w morze. Ojciec był tego świadomy i pewnego dnia, widząc smutek matki, zazdrosnej o drewniane indywiduum, wciąż kipiące swoją młodością, wciąż emanujące kobiecością i radością życia, wczarowaną w tkanki dawnego drzewa, postanowił spalić swoje pierwsze i największe dzieło. Pamiętam ten jesienny wieczór, kiedy wytoczywszy rzeźbę na podwórze oblał ją benzyną i podpalił, kryjąc swoje smutne spojrzenie pod kapturem starej, ortalionowej kurtki. Drewno zajęło się momentalnie, paliło się jasnym, równym ogniem, spomiędzy języków którego jeszcze przez dłuższy czas wyglądała na nas wyprężona, dynamiczna sylwetka, niewzruszona wobec trawiącego ją żywiołu. Rano w palenisku dało się znaleźć już tylko kilka nieforemnych, sczerniałych kawałów drewna, które leżały tam przez kilka następnych tygodni. Następnej wiosny matka zmarła. Ojciec opowiadał mi to już niemal bez emocji, być może ten smutek zatarł się w nim, być może została tylko idea smutku, jego kształt oglądany czasami pod ostre światło. A być może tyle razy słyszałem tę historię, że nie dostrzegałem jego żalu, być może już zobojętniałem na to, co wydarzyło się tak dawno, tak bardzo dawno, tak daleko.

(...)

Wnętrze piwnicy rozświetlał jedynie blask świeczek, starych i w połowie zużytych. Ich miękkie światło rzucało cienie sztywnych kończyn na brudne, lśniące wilgocią cegły. Manekiny siedziały upchnięte na starych krzesłach i skrzyniach, czasami jedne na drugich, w kącie izby. Szum sztormu, wściekle uderzającego w dom, rezonował płaskim, świszczącym echem pośród korytarzy i szybów. Zimne powietrze wdzierało się do wewnątrz i ojciec co chwila poprawiał koc, którym się okręcił. Ja stałem obok, wpatrując się w drżące cienie na ścianach – tańczyły, łączyły się, rozdzielały, zmieniały kształt w zależności od podrygów wątłych płomyków. Ojciec wpatrywał się w podłogę, chrząkając. Na jego pomarszczonej twarzy odbijało się kłębowisko cieni i żółto-czerwonego, słabego światła. W końcu zaczął mówić do swoich podopiecznych:
- To, co dzieje się dzisiaj, moi ukochani, niestety zdaje się potwierdzać to, co podejrzewałem już od dawna. Jestem wam winien sporo wyjaśnień. Otóż, zbliża się dla nas czas wielkiej próby. Ten świat umiera. Ten sztorm, te fale, są jak skały na dnie niezmierzonej rozpadliny, w którą wpadł człowiek – być może spadając całe życie przyzwyczaił się do wszechobecnej mgły, być może oswoił się z mechaniką wiecznego spadania, oswoił się do tego stopnia, że zapomniał chwili, w której stracił grunt pod nogami. Więc spada i spada, przekonany, że jego upadek, ta nieważkość upadku, jest czymś danym mu raz na zawsze – być może myli ją ze swobodą lotu. Ale w pewnym momencie z mgły na dole zaczynają wyłaniać się ostre iglice skał, ich twarde kształty, a człowiek, rozglądając się wokół, po rozmazujących się w pędzie ścianach przepaści i obserwując, jak te kształty pod nim wzrastają, uświadamia sobie prędkość swojego upadku oraz nieodwołalność jego finału. A więc ten straszliwy sztorm, ten furiacki atak powietrza i wody, nie jest niczym innym niż pierwszym z migotliwych miraży skał na dnie rozpadliny – mirażem, który z każdą chwilą będzie nabierać coraz wyraźniejszych kształtów, coraz bardziej konkretnych i rzeczywistych. Ten świat umiera. Zatrzymuje się jego mechanizm, zacierają się jego tryby, zamierają obroty. Śniłem o tym końcu i wiem, jak będzie wyglądał. Nastąpi niedługo po tym, gdy spadnie pierwszy śnieg – ciemne, spokojne chmury zasnują niebo aż po horyzont, a wirujące płatki śniegu, zanikające w spokojnych, lekko falujących wodach, będą posłańcami końca. Ani księżyc, ani żadna z gwiazd nie przebije się przez te chmury, które będą gęstnieć z każdą chwilą, obniżać się w stronę lustra oceanu, w stronę naszej ziemi. Ci, którzy żyją na wybrzeżu, będą wybiegać na nadmorskie skały, wpatrując się w łagodne opadanie gęstych, białych płatków, rozjaśnionych dziwną poświatą, której źródłem nie będzie żadne ze znanych komukolwiek świateł. Powiedzą nawet, że to, co widzą jest wyjątkowo piękne i tylko serca niektórych z nich będzie rozsadzać trwoga, dziwne przekonanie, że po tych wszystkich wichurach, po szaleństwach otwartego morza, ten spokój kryje w sobie zapowiedź czegoś przerażającego. Będą zbierać się w kościołach na gorączkowych modłach, będą gromadzić się w swoich domach, by szeptać pomiędzy sobą, będą w grupach wylegać na ulice, szukając instynktownie schronienia i wiedzy. „Jakże przerażająco piękny jest początek tej zimy” – będą mówić niektórzy z nich. Aż chmury nagle się rozwieją, rozstąpi się ich kurtyna i wszyscy ujrzą, jak monumenty nieba pękają, rozpadają się jak ściany starego domu, w piwnicach którego złożono ładunki, mające zrównać go z ziemią, z której niegdyś wyrósł.
Ojciec przerwał na chwilę. Koc, którym tak szczelnie się owinął, unosił się i opadał w rytmicznym pulsie ciężkiego, świszczącego oddechu.
- To tak, jakby całe życie spędzić pod kopułą, na której każdej nocy niewidzialna ręka maluje freski chmur i i gwiazdozbiorów, a następnie być świadkiem rozpadu tej kopuły i odkryć, w ostatniej chwili zdumienia pomieszanego z trwogą, czarne oceany pustki, nieskończoną otchłań ciemności, rozwierającą się szerzej z każdym upadkiem kolejnej ciężkiej płyty dotychczasowego nieba, łagodnie zanurzającej się w morzu. Tak właśnie skończy się świat, kiedy zatrze się ostatecznie jego mechanizm, a siła bezwładności skruszy wszystko na proch. Jednakże nas nie czeka zagłada! Świat musi umrzeć, bo ideą świata jest zmienność pożerająca samą siebie, ideą świata jest ciągłe przekształcanie, świat to nanizane na nić Mojry korale małych apokalips, dokonujących się w każdej sekundzie jego istnienia – taka jest natura świata. Ale to już nie nasza idea, wyrwaliśmy się spod jej wszechwładzy, uświadomiwszy sobie, jak bardzo jesteśmy inni. Będziemy musieli opuścić to miejsce, aby poszukać lądu zgodnego z naszym powołaniem. Będziemy musieli rozpocząć nasz exodus, wyjść tego z domu niewoli, nim jego strop zwali się na nasze głowy. Od dawna przeczuwałem ten moment i wiem, że właśnie weszliśmy w decydujący etap. Oczywiście przedsięwziąłem już odpowiednie środki. Pieniądze były pewnym problemem, ale pewne rzeczy daje się załatwić bez pieniędzy – przecież część z was właśnie tak trafiła do naszego przytułku. Boleję nad tym, że nie udało mi się sprowadzić nas wszystkich, jednakże wierzę, że będziemy w stanie zbudować nasze Nowe Jeruzalem. Wyruszymy niebawem w podróż, która nie wiadomo, jak długo potrwa, jednakże jesteśmy odporni na upływ czasu, jesteśmy dzięki temu nieskończenie cierpliwi i…
- Jaką podróż? – zapytałem.
Ojciec wbił wzrok w drewnianą, na wpół przegniłą podłogę.
- Musimy wypłynąć w ocean, tylko taka droga jest dla nas możliwa. Wyjaśnię ci później, będziemy potrzebować twojej pomocy.
- O czym ty w ogóle mówisz? Jaka podróż? Jaki ocean? Co ty znowu wymyśliłeś? To ma coś wspólnego z tymi dziurawymi szalupami, z tym chłamem, który niedawno wyrzucono na plaży?
Ojciec kiwał nerwowo głową.
- Dobrzy ludzie pomogli.
- Dobrzy ludzie? Zrobili ci wysypisko śmieci przed domem.
- Nie oczekuję, że zrozumiesz to od razu. Chciałbym jednak, abyś pomógł mi je naprawić.
- Po co?
- Słyszałeś. Musimy wyjechać. Jeżeli chcesz, możesz oczywiście płynąć z nami.
Wszedłem, zdenerwowany kolejną maskaradą, pomiędzy ojca i manekiny.

(...)

2 komentarze:

  1. Szczególne! Bardzo interesujące! TO nie chce leżeć w szufladzie...TO chce być dokończone. Kiedy przyjdzie JEGO czas. Bardzo ciekawe fragmenty,obecność morza (czy jednak oceanu) bardzo mi bliska (Gdynia). Ciekawe, co z tego wyjdzie...w jakim kierunku podąży ta opowieść...pozdrawiam;old weirdman.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podąży w kierunku apokaliptycznym, choć to będzie apokalipsa do ostatniego akapitu bardzo kameralna i intymna (koniec jest już napisany). Nie będzie w zasadzie żadnych wątków nadnaturalnych, choć nie będzie to też historia realistyczna - chcę uciec się do podobnego zabiegu jak w "Wojnie".

    OdpowiedzUsuń