środa, 29 lipca 2015

Upał

Uczestniczyłem dziś w smutnej ceremonii - kolega z pracy chował swojego syna. Radko, który jest najdłużej pracującym w naszej instytucji człowiekiem (przez całe swoje zawodowe życie, ponad 30 lat) przeszedł w życiu wiele i był świadkiem wielu dramatycznych wydarzeń, ale dopiero na późną porę życie - czy raczej los - czy co tam sobie nami miota - postanowiło wytoczyć przeciwko niemu najcięższe działa i pozbawić go dziecka. Nenad był w moim wieku i zmarł na raka, po nawrocie już raz wyleczonej choroby.

Staliśmy zatem na zalanym słonecznym światłem cmentarzyku na belgradzkim Mirijevie i oglądaliśmy żałobników wchodzących do kaplicy; w tle, na wzgórzach, pięły się w górę ceglano-betonowe monumenty bloków i dużych domów jednorodzinnych. Trudno było znieść to gorąco, ubrani na czarno bezskutecznie kryliśmy się w cieniu, rozpalone powietrze oblewało nas lepką masą, z którą napływały odgłosy modlitw i rozpaczliwego zawodzenia.

Konwencja żałoby jest bardzo ściśle skodyfikowana, sentymentalne obrazy popkultury bardzo skutecznie sformatowały podświadome oczekiwania względem okoliczności tego typu wydarzeń. Spodziewalibyśmy się zatem, że niebo spowiją ciężkie, popielate chmury, z których będzie padać ulewny deszcz, a porywisty wiatr będzie targać połami nasiąkających, czarnych płaszczy. Tymczasem gdzieś w Centralnym Kosmicznym Biurze Uprzykrzania Ludziom Życia kanceliście wypisującemu wyrok omsknęła się ręka i z listopada zrobił się lipiec. Pech tym wyraźniejszy, że kodyfikacja wyobrażonego, idealnego pogrzebu w swojej banalności ma w sobie coś sensotwórczego, coś mitologizującego i pozwala odchodzące życie wpisać w jakiś kosmiczny program żalu, czułych, dramatycznych pożegnań, w których z ludzkim cierpieniem jednoczy się cały świat. Ta perspektywa, choć jakże pocztówkowa, jest - ma być - pocieszająca.

Ale w tym doświadczeniu nie było nic sensotwórczego, nie mógł wykiełkować z niego żaden mit. Oko słońca patrzyło z palącą obojętnością, a nieliczne chmury nie chciały przyjąć żadnej symbolicznej formy. Na płycie nagrobkowej, obok której stałem, wygrzewała się jaszczurka, spijając całą powierzchnią ciała ciepło, którym nasiąknął kamień. W pewnym momencie, kiedy recytacja popa, zawodzenia kobiet (pieśń z miejsca, w którym bankrutuje język) i gra orkiestry zlały się w kakofonię, zamknąłem oczy i usiłując zwalczyć w sobie egocentryczne poczucie dyskomfortu wywołanego ocierającym mnie przepoconym kołnierzykiem koszuli, poczułem, jak wszystko się rozpada, jak dźwięki oddzielają się od siebie, jak sieć powiązań rzeczy rozwiewa się, obraca w proch.

To jest dziwne uczucie i doświadczyłem go w życiu zaledwie kilka razy. Ostatni raz kilka tygodni temu i też pod dotykiem upału, gdy budynki zmieniły się w kupy cegieł, trawnik zmienił się w zbiór źdźbeł, ludzie stali się chaotycznymi zestawami nieskoordynowanych ruchów i niepasujących do siebie kolorów. Można zagubić się w takim poczuciu, bo i droga przestaje istnieć, segmentując się na nieskończoną liczbę punktów, pomiędzy którymi nie ma żadnego powiązania. Pamiętam, że chłonąłem (kto chłonął?) ten chaos, to dziwaczne poczucie, że właśnie zabrakło czegoś, co spaja ze sobą rzeczy, gdy z odrętwienia wyrwał mnie głos jakiejś kobiety. Musiałem skupić wzrok na jej twarzy i dopiero po chwili rozproszona ławica głosek zebrała się, zgęstniała w słowa, zdania.
- Weterynarz. Podobno w tym budynku jest weterynarz.
Jakiś mężczyzna pokazywał ręką na wysoką kamienicę, obok której przechodziliśmy, gdzie przecięły się nasze ścieżki, o ile istnieje coś takiego jak ścieżki.
- Nie wiem, nie słyszałem - powiedziałem, zgodnie z prawdą.
- Mała bardzo cierpi. Proszę, czy nie wie pan, gdzie tu jest weterynarz? Przyjechaliśmy do rodziny, jesteśmy spoza miasta, nie znamy go, mała źle się poczuła, popatrz pan.
Kobieta trzymała na rękach psa, jamnika. Pies wywracał białka oczu do góry i wydawał z siebie cichy skowyt.
- Nie wiem, na pewno weterynarz jest - był - ulicę wyżej - powiedziałem, pokazując stronę.
- Powiedzieli nam, że to w tym bloku. Że w mieszkaniu ma swoją praktykę. Emerytowany.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Nie jest pan stąd?
- Nie. Pracuję niedaleko.
- Dziękuję. Zadzwonimy i zapytamy.
Powiedziałem im, jak dojść do weterynarza, którego obecności byłem pewien i poszedłem w swoją stronę.

Co oczywiste, choć jest to oczywiste dopiero z tego punktu widzenia, z tego przykrego punktu ex post, już wówczas choroba zjadała ciało Nenada. Z plątaniny przypadkowych ruchów wyrzynała się ciemna ścieżka ostatnich tygodni czyjegoś życia. Ile w tym wszystkim czegoś, co moglibyśmy nazwać “wyrokiem”, “przeznaczeniem”, a ile tego świata, którego składowe rozpadły się, nie mogąc wydać z siebie jakiejkolwiek odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie?

Odpowiedzi, których usiłuję sobie nieudolnie udzielać, są banalne, bo pytania są banalne. Tak, jak banalne było zawodzenie, jak banalne były modlitwy, jak ordynarnie, męcząco banalny był upał ostatnich dni i tak, jak banalna jest śmierć na nowotwór. A jednak jest to banał, którego doświadcza się z całą, przerażającą mocą. Dławi, ściska za gardło. Być może dlatego owocem tego wszystkiego jest banał, bo trudno ze ściśniętego gardła wyrwać jakiekolwiek efektowne, nieoczywiste zdanie, trudno sformułować zgrabny paradoks, który iskrą sprzeczności cokolwiek by rozjaśnił.

Nie znałem nigdy tego człowieka. Poszedłem na jego pogrzeb, bo był synem mojego kolegi z pracy. Noc jest duszna, dopiero pod koniec tygodnia może przyjdą burze.

1 komentarz:

  1. Banały są dobre. Są prostymi komunikacyjnymi zdaniami a tylko takie docierają do nas w takie dni gdzie spojrzenie w oczy cenniejsze jest niż tysiące słów. Zawsze niesamowicie żenowały mnie długie kapłańskie wzniosłe tyrady omijające te najcenniejsze szczere banały w zamian dając metną pseudo pociechę. Lepsze jest milczenie,uścisk ramienia,szczere spojrzenie w oczy. Tylko to później się pamięta. I bycie,blisko siebie,bardzo blisko,bo wszystkich nas jednoczy,wszystkich nas łączy ten sam wyrok śmierci z którym się rodzimy i którego terminu wykonania nie znamy. old weirdman

    OdpowiedzUsuń