Kiedy zastanawiałem się, od czego zacząć ten tekst (kiedy próbowałem uporządkować bałagan, który powieść Danielewskiego wznieciła w mojej głowie przed laty, a teraz go wzmogła, czy też przypomniała bądź odświeżyła, gdy zapoznałem się z polską wersją), przyszła mi do głowy myśl, że Dom z liści jest przewrotnym rewersem Imienia róży Umbero Eco.
Wszak zarówno głównym bohaterem powieści Eco, jak i powieści Danielewskiego, jest labirynt, którego strażnikiem i opiekunem jest postać Borgesowskiego ślepca. Zampanò, niewidomy erudyta żyjący w odosobnieniu niczym średniowieczny mnich, jest zarówno tym, kto posiada wszystkie klucze do labiryntu domu Navidsona, jak i tym, który nie zawaha się, by unicestwić tego, kto spróbuje zgłębić jego tajemnice. Unicestwić fizycznie, tak jak Jorge z Burgos unicestwiał tych, którzy czytali II tom Poetyki Arystotelesa, bądź unicestwić psychicznie, tak jak Zampanò – poprzez swoje dzieło – omal nie unicestwił Johnny'ego Wagabundę, który ośmielił się jako pierwszy przeczytać jego księgę (unicestwiwszy wcześniej kilka stworzonych przez siebie postaci).
W czym zatem różnica, w czym ironia i kpina?
W hermeneutycznej wizji Eco labirynt jest miejscem epifanii sensu, konwergencji znaczeń, ostatecznym triumfem logosu. Oświecenie być może jest śmiertelne (jeśli nie zachowamy zasad bezpieczeństwa), ale tajemnica jest wystarczająco słodka, by rozważyć ryzyko.
W wizji Danielewskiego żadnego sensu nie ma. Epifania jest ciemna, a doznaniem ostatecznym nie jest śmiech, ale okrzyk zgrozy wobec niemożności przezwyciężenia pustki, najprawdziwszy horror vacui. Tajemnica jest zbyt przerażająca, by nie spróbować jej rozświetlić, choć jest to oczywiście niemożliwe. Sensy – szeregi spójności, ciągi przyczyn i skutków, warstwy znaczeń, składające się w jedną, spójną narrację – są jedynie bibelotami, służącymi do zapełniania pustki bycia i zasłaniania tej nieskończonej, żarłocznej ciemności, która istniała na długo przed nami i będzie istnieć na długo po nas. Śmiech wprawdzie jest – a właściwie nie śmiech, ile chichot (czyj?), unoszący się znad kart, spomiędzy wierszy.
Zampanò jest ociemniały, a jego, jakby ocenił Quentin Meillasoux, anscestralny(1) labirynt jest królestwem ciemności. Istniejący przed nastaniem podmiotu zdolnego do refleksji o labiryncie i do refleksji o refleksji o labiryncie, przed podmiotem, który zaczął walczyć o świat pełen znaczeń, pozostaje konsekwentnie pusty: walczy z każdą formą porządkującej obecności. Jest labiryntem totalnym: z jednakową bezwzględnością nie pozwala oznaczyć się zarówno neonowymi znacznikami eksploratorów, rwie Tezeuszowe nici, jak i nie poddaje się żadnemu objaśnieniu, czy fizycznemu, czy metafizycznemu. Pozostawia tylko dojmujące doświadczenie niemożliwego do wypełnienia ogromu, coś, co za Marcinem Polakiem moglibyśmy nazwać (2) traumą bezkresu (ponieważ to sensy wyznaczają wszelkie granice). Dlaczego traumą?
Bezkres, świat nieskończony i pusty, nie może być widziany jako świat ciągły, ponieważ nie istnieją w nim żadne punkty odniesienia, w oparciu o które można stworzyć narrację, będącą protezą ciągłości (w domu Navidsona punkty odniesienia nie istnieją także ze względu na zmienną geometrię przestrzeni). Leszek Kołakowski w Obecności mitu wskazuje na pragnienie widoku świata jako ciągłego jako jedną z trzech stron fundamentalnej potrzeby produkującej odpowiedzi na pytania ostateczne. Navidson i jego towarzysze, Wagabunda i my stajemy wobec tego bezkresu, który, choć fikcjonalny, pozostaje boleśnie prawdziwy – odczuwany poprzez instynktowny lęk, możliwy do zasugerowania naszej intuicji poprzez język, poprzez opowieść.
2) Marcin Polak, Trauma bezkresu, Kraków 2016,
3) Leszek Kołakowski, Obecność mitu, Paryż, 1972
Udało mi się skończyć te książkę, choć spodziewałem się czegoś innego. Może i jest arcydziełem, ale ja się nie poznałem. W ogóle przerost formy nad treścią - te wszystkie zmiany czcionki, puste kartki, odwracania tekstu - początkowo robiło wrażenie, a później wydało się po prostu nudne... Sama fabuła też sporymi fragmentami usypiająca. Myślę, że zdecydowanie za długa ta książka, ciężko powiedzieć o czym właściwie ona jest. To że jest niekonwencjonalna nie wystarczy, aby uznać za wielkie dzieło...No ale cóż może niedokładnie przeczytałem, może się nie znam...
OdpowiedzUsuńGrot