Z wielkim smutkiem przeczytałem tekst „Zaburzenia wrażliwości” p. Franciszka Kucharczaka, opublikowany w „Gościu Niedzielnym” (nr 51/52 2011, str. 47)- do przeczytania tutaj. Smutne jest w nim to, jak bardzo człowiek deklarujący się jako chrześcijanin i mający z tego powodu ambicje opiniotwórcze (co wnioskuję po tonie całego artykułu i umiejscowieniu go w poczytnym katolickim piśmie) nie rozumie wyznawanej przez siebie religii.
Oczywiście jest prawdą, że nauczanie Jezusa nie odnosiło się w żaden sposób do „warunków uboju”, jak i też nie dotykało bezpośrednio kwestii okrucieństwa ludzi wobec zwierząt. Niestety, argument, że to, co nie jest zabronione wprost jest dozwolone, waży dokładnie tyle samo, ile argument, że to, co nie jest dozwolone wprost, jest zabronione. A zatem – być może nauczanie Jezusa nie odnosiło się do warunków uboju, ale również żaden ustęp precyzujący przykazania Boże nie mówi o tym, że „Nie zabijaj” odnosi się wyłącznie do ludzi.
Nie chciałbym się jednak wikłać w tanią erystykę.
Problem jest znacznie głębszy. Jego pierwsza warstwa to już sam uzus moralny, mający przełożenie na integralność chrześcijańskich wartości w życiu codziennym. Dopuszczanie do okrucieństwa wobec zwierząt jest zawsze – z a w s z e – pierwszym stopniem do internalizacji okrucieństwa w ogóle – w tym także wobec bliźnich. Drastycznym przykładem są oczywiście sadyści i mordercy – niemal każde opracowanie kliniczne dotyczące psychotycznych zaburzeń osobowości zawiera jeden powtarzający się detal – wszyscy zbrodniarze, zanim dopuścili się swych czynów na ludziach, odebrali długotrwałą praktykę poprzez krzywdzenie zwierząt. Jedną z niesławnych spartańskich metod formowania przyszłych wojowników było łamanie ich naturalnego kręgosłupa moralnego poprzez zmuszanie do zabicia zwierzęcia, którym wcześniej nakazano się im opiekować (tę metodę stosowało zresztą wiele kultur, które kojarzymy z okrucieństwem – stosowano ją także w nazistowskich Niemczech). Oczywiście jest dość istotne to, jakie jest źródło okrutnego postępowania – czy jest ono źródłem przyjemności, jest zamierzonym działaniem zewnętrznym obliczonym na zniszczenie wrażliwości będącej fundamentem instynktu etycznego, czy wynika jedynie z braku empatii lub braku świadomości strachu innej istoty. O ile pierwszy przypadek jest ewidentnym zaburzeniem patologicznym, drugi – działaniem zbrodniczym, to w odniesieniu do trzeciego wierzymy w to, że jest jedynie rezultatem niewiedzy i powinien być zniesiony w wypadku, gdy taka wiedza staje się dostępna (wierzą w to niektórzy filozofowie i jest to także jeden z fundamentów etyki chrześcijańskiej – „znając dobro i znając zło, świadomie wybieram dobro”). Co jednak w przypadku, kiedy wiedza staje się dostępna, a mimo to człowiek, nie przejawiający zaburzeń osobowości, ją ignoruje?
Odpowiedź na to pytanie kryje się w przytoczonej metodzie, którą Spartanie pozbawiali swoją młódź zahamowań w walce – w usystematyzowanym pozbawianiu człowieka wrażliwości na cierpienie nie będące jego własnym cierpieniem. Oczywiście nie robi się tego celowo – raczej przez bezmyślność. W tym kontekście przymuszanie dzieci do skręcania karków psiakom nie różni się niczym od przyzwyczajenia dziecka do myśli, że w wypatroszeniu wigilijnego karpia żywcem, w duszeniu go folią, w ślepocie na jego strach (a nie da się zaprzeczyć, że zwierzęta, nawet karpie, strach odczuwają) nie ma niczego niestosownego. Dlatego ironiczne oburzenie pana Kucharczaka skierowane w stronę obrońców zwierząt jest – przepraszam za mocne słowa – zwyczajnie obrzydliwe i podłe.
Rzecz jasna uskutecznione przez obrońców zwierząt porównanie męki świątecznych karpi do męki Jezusa jest chybione – przede wszystkim dlatego, że za męką karpi nie idzie żadna teleologia, którą przypisuje się cierpieniu człowieka (i Boga wcielonego). W tym miejscu przechodzimy do kolejnego problemu – do znaczenia cierpienia zwierząt dla chrześcijaństwa jako takiego.
Ludzkie cierpienie jest fundamentem chrześcijaństwa – w tym sensie, że chrześcijaństwo, jako religia pocieszenia, powinno byc przeciwwagą dla cierpienia. Jednym z założeń chrześcijaństwa jest unieważnienie absurdu bólu i rozpaczy wpisanych w egzystencje poprzez nadanie im metafizycznej perspektywy wynagrodzenia (wiele będzie mu wybaczone, albowiem wiele wycierpiał). Bez tego pocieszenia świat oraz życie samo w sobie stają się automatycznie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Zwierzęta nie mają swojej ewangelii i nikt (oprócz św. Franciszka) nie uznał za stosowne głoszenia im dobrej nowiny. Tymczasem nikt nie zaprzeczy temu, że zwierzęta cierpią. Jeżeli nie mogą dostąpić zbawienia, to jaki jest sens ich cierpienia?
W sporze o teodyceę jest to jeden z najtrudniejszych do odparcia argumentów jej przeciwników. Ich rozumowanie jest boleśnie logiczne – skoro zwierzęta nie dostępują zbawienia, to znaczy, że ich cierpienie jest pozbawione sensu. Jeżeli jest pozbawione sensu i wyższej racji, jest też doświadczeniem zła, a doświadczenie zła bez pocieszenia w tym doświadczeniu nie powinno możliwe w świecie, którego Stwórca jest nieskończenie dobry. I jeżeli jest możliwe, to znaczy że Stwórca nieskończenie dobry nie jest.
Rozumowanie p. Kucharczaka , tak bardzo pogardliwe wobec cierpienia zwierząt, umacnia ten argument w przerażającej dla chrześcijanina konkluzji – albo Bóg nie jest nieskończenie dobry, albo chrześcijaństwo jest kłamstwem. Przepraszam za radykalizm, ale chrześcijaństwo – jak zapewne potwierdziłby adresat mojego dość emocjonalnego listu – wymaga radykalizmu. Etyka chrześcijańska, aby miała elementarny sens, musi być etyką absolutną i jej relatywizacja czyni z niej karykaturę.
Oczywiście, okrucieństwo jest jednym z praw przyrody i jest w życie zwierząt wpisane – niestety, różnica, którą powinniśmy znać, polega na tym, że ich okrucieństwo, nie będąc świadome siebie, nie wypada jeszcze z ogrodu niewinności.
niedziela, 1 stycznia 2012
O zaburzeniach wrażliwości
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz