Stara żydowska anegdota opowiada o dwóch cadykach, którzy wdawszy się w niemożliwy do rozstrzygnięcia między sobą spór, udali się do znajomego rabina, aby ten rozsądził, który z nich ma słuszność. Pierwszy z cadyków długo argumentował, dowodził, gestykulował przedstawiając swoją wersję, aż rabin powiedział:
- Masz rację.
W tym momencie drugi cadyk gorączkowo wskoczył na scenę i zaczął równie ekspresyjnie przedstawiać swoje argumenty, prezentować własny wywód w nadziei na to, że rabin odwoła swoje słowa. Mówił i mówił, aż rabin orzekł:
- Masz rację.
Sporowi przysłuchiwał się uczeń rabina. Usłyszawszy werdykt swojego nauczyciela-arbitra, zdumiał się i włączył w dyskusję.
- Ależ rabi, jeżeli obydwaj się kłócą, to znaczy, że ich poglądy są sprzeczne, a to znaczy, że tylko jeden z nich może mieć rację! Obydwaj nie mogą mieć racji!
Na co rabin, po krótkim namyśle, odparł:
- Ty też masz rację.
Jeżeli ktoś z tych czterech osób miał rację, to tym kimś był bez wątpienia rabin. Ile osób, tyle obcych sobie światów i tyle umysłów, dopasowujących się do wszechwładzy bezwładnie rozrzuconych rzeczy, z których można – odpowiednio dobierając skale – złożyć dowolną inną rzecz. Spór o prawdę jest jedynie sporem o uprawomocnienie własnej ideologii, darwinowskim konkursem na większą skuteczność stosowanych w tej walce środków przemocy.
Czy anegdotyczny rabin, który tak dobrze przejrzał tę mechanikę, stał się dzięki tej wiedzy skuteczniejszym graczem? Można domniemywać, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa większy sukces na zwycięstwo ma ten gracz, który jest świadomy swojego położenia – czyli tego, że nie jest nikim więcej niż graczem z określoną pulą szans, z zestawem kostek, których oczka przy każdym rzucie układają się w tę samą doktrynę. Z drugiej strony – czy człowiek świadomy tej wieloprawdy może mieć wystarczającą motywację do szerzenia własnej jako jedynej? A może to nie ludzie wybierają prawdę, ale idea – taka a nie inna przez tysiące przypadków – wybiera ich na swoich głosicieli? Wiara w niesłychanie rzadkich przypadkach jest przecież aktem woli.
sobota, 15 grudnia 2012
Racja
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
"Spór o prawdę jest jedynie sporem o uprawomocnienie własnej ideologii, darwinowskim konkursem na większą skuteczność stosowanych w tej walce środków przemocy."
OdpowiedzUsuńJeśli moc wyjaśniania i przewidywania, jaką posiadają niektóre teorie naukowe, uznać za "środek przemocy", to jest to przemoc, która mnie kręci i której pragnę.
Dlaczego nie wszystkie hipotezy posiadają tę moc?
Czy koniec końców to nie ona dyktuje zwyciężców owego darwinowskiego konkursu?
Wydaje mi się, że poza nielicznymi wypadkami, kiedy potwierdzeń hipotezy jest tak wiele i są tak mocne, że następuje „poznawczy overkill” (i hipoteza przestaje być hipotezą), moc przekonywania i objaśniania jest zasługą przede wszystkim sprawności retorycznej wyrazicieli oraz sprzyjających okoliczności społeczno-cywilizacyjnych, przy czym zawsze zostaje pewien margines tych, dla których – ze względu na jakieś aksjomaty – dana teoria będzie nie do zaakceptowania. I niezależnie od tego, co się uważa na temat takich osób, gwałtowność ich reakcji daje się, z psychologicznego punktu widzenia, wytłumaczyć głównie reakcjami obronnymi. W tym, moim zdaniem tkwi problem (o ile można mówić o rzeczywistym problemie w odniesieniu do teorii naukowych) każdej relacji idei i ludzi – to jest relacja polegająca na formatowaniu, przekształcaniu, modelowaniu cudzego sposobu myślenia (a co za tym idzie – sposobu istnienia), przy czym tylko od „stanu wyjściowego” modyfikowanego obiektu zależy, jak gwałtowny jest to proces. W tym sensie jest to przemoc. Przyznaję, że to dość skrajne podejście i może w wielu okolicznościach budzić sprzeciw.
OdpowiedzUsuńOczywiście mogę się mylić, ale wydaje mi się, że tej przemocy wszyscy podlegamy (więc jeśli cię taka przemoc nęci, to tym lepiej dla ciebie;)) W wypadku teorii naukowych, które mają moc objaśniania (przy czym moc objaśniania wymaga jeszcze adekwatnej mocy zrozumienia), kłopot nie jest jeszcze bardzo poważny. Problem zaczyna się wtedy, kiedy idea lub teoria (lub reakcja na nią) zaczynają, poprzez przejście (lub próbę przejścia) do sfery społeczno-użytkowej, ujawniać swój wymiar opresyjny. Oczywiście, możemy się spierać, w czym leżą przyczyny opresyjności – w idei jako takiej, czy w skłonnościach ludzkich (czy w potencjale idei do uaktywniania takich skłonności). W sferze interakcji społecznych te tarcia są siłą rzeczy większe niż w świecie nauki (choć i tam zdarzają się poważne konflikty) – za mało faktów, za mało woli i potrzeby wyjścia z subiektywności (pomimo wewnętrznego przymusu racjonalizacji i obiektywizacji, co sprowadza się do skuteczności retorycznej).
Swoją drogą, zastanawia mnie czasami, dlaczego ludzie o bardzo zbliżonych konstrukcjach umysłowych i potencjale intelektualnym, wywodzący się ze zbliżonych środowisk, z podobnym bagażem doświadczeń, bywają wyrazicielami tak odmiennych poglądów. Co je warunkuje?
Czy moc objaśniania teorii/idei/doktryny zapewniające im żywotność to darwinowski odpowiednik czynnika „dostatecznego przystosowania”? Chyba tak, ale jedynie w sprzyjających okolicznościach; pozostaje pytanie o te spośród nich, które pojawiają się niezależnie od okoliczności (lub wbrew okolicznościom).
P.S. Dzięki za komentarz – miło wiedzieć, że ktoś czyta te wypociny na tyle uważnie, by chcieć postawić pytanie/sprzeciw. I dobrze, że przywróciłeś stronę do życia.
W sumie odniesienie współzawodnictwa idei do zasad darwinowskich to nic nowego - mamy przecież tzw. memy (Dawkins/Blackmore). Na tym gruncie sukces reprodukcyjny idei rzeczywiście nie musi wynikać z jej "prawdziwości", wystarczy "dopasowanie do niszy" i "zaraźliwość".
OdpowiedzUsuńAle to nie oznacza jeszcze, że "spór o prawdę jest jedynie sporem o uprawomocnienie własnej ideologii" - mimo wszystko mem może zawierać treści zarówno całkowicie zmyślone, jak i w 100% weryfikowalne. Nie mogę też zgodzić, że hipotezy jednoznacznie prawdziwe są, jak piszesz, nieliczne. Wystarczy rozejrzeć się po miejskim krajobrazie - cała jego technologia wyrasta na gruncie dawniej hipotez, a dziś po prostu faktów nt. fizyki materii i jej oddziaływań, chemii czy biologii naszych ciał.
W świetle memetyki można też zakwestionować przemoc jako jedyny środek propagacji memu. Owszem, agresja bywa skutecznym środkiem na drodze do jego "sukcesu reprodukcyjnego", ale są też inne, czasem i skuteczniejsze - np. po prostu użyteczność...
Zgodzę się, że w standardowym kontekście społecznym "spór o prawdę" to przeważnie konflikt opinii, przypuszczeń i milczących założeń, które stanowią zaprawę dla konstrukcji ego. Myślę jednak, że nie musi tak być zawsze. Istnieją rzeczywiście ważne pytania, na które można odpowiadać w kategorii prawdy i fałszu.
Oczywiście masz rację – istnieje szeroki zestaw faktów, których nie da się zanegować i na ich gruncie wyrasta np. postęp technologiczny. W tym sensie, przyznaję, trochę za bardzo to uprościłem. Jednakże same teorie, które służą objaśnieniu tych faktów, choćby weryfikowalne w oparciu o dany stan wiedzy i możliwości badawczych, można też rozważać przez pryzmat np. popperowskiej falsyfikacji – uznawać ich potencjalną prawdziwość do momentu, w którym dowody nie wykażą ostatecznie ich fałszywości. Wszystko zależy od stanu badań i stanu aktualnych możliwości poznawczych. Zresztą Kuhn przecież też o tym pisał. Problemem jest natomiast skala. Cała konstrukcja wiedzy jest przecież wznoszona w sposób piramidalny, łańcuchowy – jedne teorie nakładają się na kolejne, w ten sposób konstruuje się doświadczenie. Możemy uznać, że albo jest ono spójne w całej rozciągłości, albo że te spójności występują jedynie w obrębie mikrostruktur, zaś w skali makro uwidaczniają się pęknięcia.
OdpowiedzUsuńDobrą ilustracją tego zjawiska jest chociażby historia – jeżeli chcemy mówić o „prawdzie obiektywnej” w historii, to powinniśmy się ograniczyć jedynie do kalendarium – z zastrzeżeniem, że mamy pełne zaufanie do uczciwości osób zaangażowanych w jego tworzenie. Cała reszta to tylko kolejne struktury narracyjne, narośle konkurujących ze sobą subiektywnych narratorów. Rzecz jasna, są dyscypliny mniej i bardziej na to podatne.
Pisząc notkę miałem na myśli głównie przestrzeń społeczną. Użyteczność jako nośnik idei/memu? Owszem, ale tylko do pewnego stopnia – ostro konkurujące idee, już technologiczne, jako argument ostateczny przy porównywalnej skuteczności wykorzystują formy przemocy. Na przykład wojny marketingowe lub zupełnie irracjonalne napięcia pomiędzy użytkownikami idei/memu, które może nie zawsze są zjawiskiem całkowicie oddolnym, ale wykazują się ogromną żywotnością. Sprowadza się to, w najbardziej zauważalnym wymiarze, do zupełnie nonsensownych zjawisk. Najbardziej banalny przykład – gracz PC kontra gracz konsolowy. Użytkownik Canona kontra użytkownik Nikona. Apple vs. Samsung. Wielbiciele niemieckich marek samochodów mówiący z pogardą o kierowcach w autach azjatyckich. Oczywiście, pojawia się pytanie: czy mem infekuje ego, czy to tożsamość, w procesie kształtowania się, agresywnie broni inkorporowanych elementów? Te banalne konflikty konsumpcyjne oczywiście blakną przy konfliktach doktrynalnych, będących w sposób totalny konfliktami narracji, w których pojęcie faktu jest absolutnie podrzędne w stosunku do pojęcia użyteczności faktu. Polecę banałem, ale prawda jest tak długo w cenie jak długo nie stoi na drodze skuteczności, co oczywiście nie zmienia tego, że to pojęciem prawdy wygodniej wytrzeć sobie gębę.
Na podsumowanie mojej przydługiej odpowiedzi mała anegdota: pamiętam, jak jeszcze na studiach, na zajęciach z teorii interpretacji, dostaliśmy zabawne ćwiczenie: wykładowca przyniósł wywieszoną na zewnątrz kartkę, na której widniał wykaz tytułów filmów, które mieli w najbliższych tygodniach oglądać w sali obok studenci filmoznawstwa (filmy nie były układane według żadnego klucza tematycznego). Zadanie było proste: potraktować listę przypadkowych tytułów jako tekst literacki i dokonać jego interpretacji. O ile część ćwiczenia, w której dokonywaliśmy analizy znaczeń poszczególnych członów (np. czy w słowie „Harakiri” ma znaczenie oryginalnie pejoratywny wydźwięk tego określenia, jeżeli interpretacji dokonujemy w kontekście rodzimym, w którym pojęcia „harakiri” i „seppuku” w mowie potocznej używane są synonimicznie itd.) przebiegła jeszcze w miarę bezkonfliktowo, to później, kiedy trzeba było poskładać to wszystko do kupy, różnice zdań były już na tyle duże, że nie było mowy o jakimś konsensusie. A przecież wszyscy dostali te same słowa, w takiej samej kolejności.