czwartek, 7 listopada 2013

O pewnej wątpliwości odnośnie do smutnych książek

Książki, których autorzy pragną ukazać przed czytelnikami bezmiar swojego cierpienia, w którym zetknęli się oko w oko z nicością, coraz częściej budzą we mnie pewną wątpliwość. Wydaje mi się, że tak ukazane cierpienie jest – zapewne wbrew intencjom twórców – koturnowe, że w pewnym momencie zawsze poddaje się estetyzacji: jest zatem przetworzone, ujęte w znaki, w systemy harmonii, przez co staje się tak odległe od żywiołowości i pozaestetyczności rzeczywistego bólu.

Być może cierpienia nie da się opowiedzieć, nie czyniąc z niego wydmuszki, pensjonarskiej zabawy. To jest prawdziwa ironia losu: nie mam wątpliwości, że większość ludzi piszących w taki czy inny sposób o swoim bólu czyni to, ponieważ rzeczywiście odczuwa jakiś rodzaj bólu. Być może podświadomie estetyzując, usiłują uszlachetnić we własnym mniemaniu swój los? Czy gorzej cierpi się ze świadomością, że cierpienie niczemu nie służy, albo że służy przede wszystkim dzianiu się cierpienia samego w sobie, że próby jego wytłumaczenia lub oswojenia zapętlają się w niewypowiadalnych łańcuchach tautologii?

Wypowiadanie bólu, wyrażanie go, przetwarzanie w formy estetyczne, choćby powodowane rzeczywistym odczuciem, jest jak próba wypowiedzenia swojego imienia, podczas której wypluwamy słowa tylko po to, by zorientować się, że wykrzyczane przez nas głoski nie pomieściły pełnego sensu tego, o czym chcieliśmy powiedzieć, że tak naprawdę nie da się tego powiedzieć i jedyne, co zostaje, to pusta, żałobna gra konwencją, coś symulującego prawdę, tak jak mim symuluje przerysowanymi ruchami stany i doznania znacznie głębsze niż gesty, którymi je naśladuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz