piątek, 15 listopada 2013

Popioły jeszcze nie zdążyły się zlasować (Kazimierz Truchanowski)

Zatrzymali się przed rozległym budynkiem. Był on tym rozleglejszy, że wrastał w inne zabudowania wszerz i w głąb, w dół i w górę w ten sposób tworzył konglomerat architektoniczny zupełnie osobliwy. Poza tym niczym nie wyróżniał się od otaczających go kamienic. Kamienice również należały do zespołu. Można było uznać, iż był to jeden ciąg kamienic mieszkalnych. Twór ten pociągał wyobraźnię swoją niezwykłością i równocześnie przez tę niezwykłość był odpychający. W normalnych osiedlach ludzkich taki twór byłby nie do pomyślenia i w najmniejszej mierze do niczego nie przydatny. W takim labiryncie można by się błąkać długo i nie znaleźć z niego wyjścia. Masywność tego tworu zdawała się przerastać wytrzymałość gruntu, który jakby z największym trudem dźwigał taki ciężar. Przypuszczenie to jednak odpadało, gdyż to nie był zwykły grunt, ale skała, twarda i wytrzymała opoka.

Na szczytowej ścianie tego czy tych zabudowań Lerche ujrzał wypłowiałe albo spłukane przez deszcze i szarugi malowidła. Być może były one treści religijnej, lecz niekoniecznie, równie dobrze mogły to być biblijne sceny batalistyczne. Biblia pełna jest opisów i ilustracji przedstawiających bitwy całkiem realne w szczegółach. Na sąsiedniej ścianie budynku znajdowały się obrazy pełne świętości i eschatologii religijnej.
- Co to są za zabudowania? – spytał Lerche.
- Tu są nasze łaźnie i równocześnie kościół oraz klasztor podominikański – odrzekł gospodarz.
- Jak to – są to łaźnie i równocześnie kościół? – zdziwił się Lerche patrząc na gospodarza takim wzrokiem, jakby podejrzewał go o złośliwy żart.
- Tak! Potwierdził gospodarz. Tu są nasze łaźnie i równocześnie kościół.
- Niesłychane! – wykrzyknął Lerche. – W malowidła na ścianach kamienic wbudowano pisuary, a tu, w murach kościoła miałyby być ustawione bidety? Rzecz po prostu nie do wiary.
- A jednak tak jest, jak mówię, tu są łaźnie miejskie. I bidety również – dodał.
- W zabudowaniach klasztornych nic niezwykłego nie widzę – powiedział Lerche. – Klasztor musi być klasztorem, a łaźnie – łaźniami.
- Dominikanie byli ludźmi bardzo praktycznymi. Świątynie swoje często wykorzystywali do celów publicznych. Stąd tu łaźnie. W ten sposób mieli nadzór nad duszą i ciałem ludzkim. Jedno i drugie przynosi poważne korzyści. Zabudowania nieciekawie wyglądają na zewnątrz, ale wewnątrz są zupełnie inne. Wejdźmy i sam pan się przekona, jak wielki jest kontrast między wyglądem zewnętrznym a wewnętrznym. Oczywiście tam też swoim zwyczajem będzie pan robił różne zarzuty, ale my niczym się już nie przejmujemy. Zniszczenia wewnątrz są poważne, mimo to będzie miał pan pojęcie, jak wnętrze wyglądało dawniej. Przed dewastacją – dodał.
- Przed dewastacją? – zdziwił się Lerche. – Czyżby, poza zainstalowaniem bidetów i innych urządzeń łaziebnych, zrobiono coś jeszcze gorszego? Kto zdewastował wnętrze kościoła?
- Nikt nie dewastował – odrzekł gospodarz. – Czas dokonał zniszczenia i nikt za to nie ponosi odpowiedzialności. Najpierw niech pan obejrzy wnętrze, a potem porozmawiamy na ten temat. Kościół górny nie jest tak ciekawy jak dolny, który znajduje się głęboko pod górnym – ciągnął. Tam dopiero pan się zadziwi!
Otworzył drzwi i weszli do długiej, mrocznej sieni, zupełnie jak w kamienicy czynszowej.
- Proszę! – powiedział do Lerche’a, przepuszczając go przed sobą, po czym sam wszedł i drzwi zamknął dokładnie na wielki zamek.

Po przejściu jeszcze jednej długiej sieni, przypominającej korytarz w jakimś posępnym gmachu, dotarli do kościoła podominikańskiego i tu Lerche zachłysnął się ze zdziwienia. Kościół był olbrzymi, rozległy, dość jasno oświetlony promieniami słonecznymi, które wpadały przez wysoko umieszczone okna. Jak zapowiedział gospodarz, kościół znajdował się w opuszczeniu i zaniedbaniu. Lerche dłuższą chwilę stał przy progu, nie mogąc słowa wykrztusić.
- Musi pan przyznać, że kościół wygląda osobliwie i niezmiernie ciekawie.
- Rzeczywiście! – szepnął Lerche i tylko tyle potrafił powiedzieć.
- Dewastacji dokonał czas – powtórzył. – Czas jest największym, najbezwzględniejszym dewastatorem i destruktorem życia i rzeczy – półgłosem ciągnął gospodarz stojąc tuż za plecami Lerche’a. – Nie tylko my niszczymy i dewastujemy – czas wiernie i wytrwale nam w tym sekunduje. U was, w waszym świecie, chyba jest jeszcze gorzej.
Tę uwagę Lerche zbył milczeniem, dopiero po jakimś czasie powiedział:
- Dewastacja i zniszczenie rzeczywiście są tu wielkie.
I dalej rozglądał się po pełnym pleśni i kurzu wnętrzu.
- Niech to nie będzie ostatnie pańskie słowo – mruknął gospodarz.
- Dlaczego ma być ostatnim?
- Dlatego, że za chwilę zaniemówi pan z wrażenia.
- Aż zaniemówię? – zdziwił się Lerche.
- Jestem tego pewny – odrzekł gospodarz. – Ale idźmy dalej.

Ruszyli w głąb kościoła. Wysokie sklepienie nawy głównej głośno odbijało echo ich kroków. Nieco słabiej i z niewielkim opóźnieniem echo powtarzało odgłos w nawach bocznych.

Wnętrze kościoła było olbrzymie, w oczach się rozbudowywało. Lerche, patrząc na to, nie mógł wyjść z podziwu. Lecz gdy przypomniał sobie dawne wrażenia, kiedy zbliżał się do Totenhornu, patrzył już na wszystko o wiele spokojniej. Jedyne, co go jeszcze dziwiło, to to, że niepozorna budowla, acz szeroko rozbudowana, jednak podobna do złudzenia do kamienic czynszowych, mieściła w sobie tak rozległe wnętrze.

Opuszczenie i zaniedbanie wraz z wielkim nieładem panowały tu na każdym kroku. Lerche nie zaliczał się do pedantów, ale lubił porządek, szanował rzeczy i sprawy, nad którymi trudziły się pokolenia. Tu, w kościele, widział bogactwo i rozmaitość wraz z rozrzutnością. A obok tego wszystkiego opuszczenie i zaniedbanie, niemal rozmyślna dewastacja biły w oczy na każdym kroku i w każdym szczególe. Patrzył na wszystko z taką samą dezaprobatą, z jaką patrzył na wmurowane w ściany domów pisuary. To wielkie barbarzyństwo jeszcze i teraz nie dawało mu spokoju. Tu natomiast łaźnia z bidetami, natryskami, ławami łaziebnymi dla kąpiących się! „Czyżby w całym mieście nie znalazło się inne miejsce na zainstalowanie takich urządzeń?” – myślał, rozglądając się po wielkim, zapuszczonym wnętrzu. W pewnej chwili wydało mu się, że widzi grupkę starych ludzi, siedzących na bidetach, ustawionych pod ścianą kościoła. Była to halucynacja czy coś z pogranicza przywidzenia? A jednak taki widok przedstawił się jego oczom. Jeżeli nie była to halucynacja, to co?... Zbezczeszczenie pięknych starych sarkofagów też mógłby zaliczyć do przywidzeń. Któż przy zdrowych zmysłach odważyłby się postawić pod rynnami pięknie rzeźbione sarkofagi, by zbierać w nie wodę deszczową? Tymczasem zamiast wody znajdowało się tam pełno różnego śmiecia i nieczystości. Wspaniałe działa sztuki i śmiecie, i nieczystości!…

Coś jeszcze myślał, ale pozbył się tego i już uważniej rozglądał się po opuszczonym kościele. Bidetów już nie dostrzegał.

W pewnym miejscu w posadzce nawy głównej ujrzał dużą płytę kamienną, może był to granit, może bazalt. Płyta była ujęta w metalową ramę; pośrodku widniał wykuty napis, lecz do tego stopnia zadeptany przez ludzi, że ledwie był widoczny. Udało mu się tylko odczytać: „Non omnis moriar.” Lecz co było dalej, tego nie sposób odczytać.

„Któż to był, że kazał wykuć na płycie tego rodzaju sentencję, zapożyczywszy ją sobie od dumnego Horacego?” – pomyślał, odczytując napis. – Co go do tego upoważniało? Czy tylko to, że był człowiekiem i kiedyś przebywał wśród żywych? A może i on dokonał jakiegoś wielkiego dzieła? Jakiego? Najmniejszego znaku nie ma na płycie. Bo gdyby dokonał, to uwieczniłby to największymi i najbardziej czytelnymi literami, których żadne stopy nie zdołałyby zadeptać. Wiara tego człowieka w samego siebie – może megalomana, może paranoika – była tak wielka, że nie zawahał się pożyczyć sobie dumne twierdzenie od wielkiego poety. Widać zaspokajało to jego ambicję i dumę. A raczej nie dumę, lecz pychę” – zakończył w duchu i ruszył za swym przewodnikiem.

W kościele śmieci nie było, za to kurzu i pleśni co niemiara. Kościół wprost był zaropiały pleśnią. Na ścianach wisiały sczerniałe obrazy, spękane i do tego stopnia spatynowane, że tylko gdzieniegdzie można było rozpoznać jakiś szczegół.

Oto ręka, wzniesiona do góry – błogosławiąca czy rzucająca anatemę? A może była to ręka natchnionego kaznodziei? Może jakiegoś opętańca lub fanatyka? Kiedyś ta ręka mogła wyrażać bardziej określony gest, teraz jest on enigmatyczny i niemożliwy do odgadnięcia. Co można powiedzieć o życiu człowieka, który kazał wyryć na swej płycie to, że nie umrze cały? Nikt nie odtworzy sobie jego życia, i nie tylko dlatego, że ludzie zadeptali butami wykuty na płycie napis, lecz i dlatego, że los zupełnie starł z powierzchni ziemi jego istnienie. Wszyscy przychodzą z niebytu i w niebyt odchodzą, pozostają tylko zatarte, enigmatyczne ślady. Kto, na przykład, odgadnie, do kogo należały i co wyrażały szeroko otwarte usta, które widać na sąsiednim obrazie? Jaką prawdę wieściły, jakie kłamstwo próbowały podać za prawdę? (…)

Po lewej stronie w nawie głównej ujrzał wysoko umieszczoną kazalnicę. Ze wszystkich stron była zasnuta misterną, lecz bardzo już zakurzona pajęczyną. Uwikłane w niej owady zostały doszczętnie wyssane i nie obciążały tak pajęczyny jak kurz. A może nie były to szczątki owadów, lecz pozostałości, jakieś mizerne szkielety, jeżeli można żyć takiego określenia, słów i sformułowań niegdyś z kazalnicy głoszonych? Pająka dawno już nie ma. Może zakończył gdzieś życie po wyssaniu ostatniej zdobyczy, a może przeniósł się dalej, by zasnuć nową sieć i czyhać na nową zdobycz? Dawna zaś pajęczyna, tak pracowicie przez niego zasnuta, pokrywa się coraz grubszą warstwą kurzu i gdy zbierze się jego nadmiar, siec nie utrzyma ciężaru i porwie się w strzępy, które będą powiewały przy najlżejszym podmuchu powietrza.

Ołtarz główny oraz dwa boczne, teraz już bez blasku dawnej chwały i świetności, były bez życia, zwiędły jak jesienne liście na drzewach gotujących się do snu zimowego. Wieczna lampka, zwisająca z wysokiego stropu, również nie miała w sobie życia, czasem tylko w jej czerwonym szkle odbił się promień słoneczny, wpadający do wnętrza kościoła przez wysoko umieszczone okna. Organy chyba milczą od niepamiętnych czasów. Są bez głosu, bez życia muzycznego. Mensa ołtarza wyrwana, na ołtarzu zaś oraz na stallach po obu stronach prezbiterium mnóstwo nadpalonych świec, połamanych i czarnych, jakby były używane w czasie sabatu czarownic.

Patrząc na to wszystko i wskazując na owe świece, Lerche powiedział:
- Chyba rozegrał się tutaj jakiś ponury dramat?
- Nie myli się pan – odrzekł gospodarz. – Wyklęto tu niegdyś, zresztą bardzo dawno temu, pewnego dominikanina, który napisał Traktat kacerski. Dziś nikogo to nie obchodzi, ale wtedy to było wielkie przeżycie i wielki dramat. Szkoda tylko, że braciszkowie nie potraktowali tego wszystkiego jak komedię, i nie byłoby krzyku. Traktat ten znajduje się w bibliotece klasztornej. Jest opieczętowany siedmioma pieczęciami, które symbolizują siedem plag. Po drugiej zaś stronie Traktatu nałożono pięć pieczęci, symbolizujących pięć ran Chrystusa. Rany jednak były zadane owemu nieszczęsnemu dominikaninowi. Jest to tylko ciekawostka i dość pikantna historia z życia klasztornego.
- A co się stało z aktorami, którzy odegrali ten wielki dramat?
- Spoczywają w dolnym kościele – odrzekł gospodarz. – Dobrze zasłużyli sobie na wieczny odpoczynek i zasnęli w Panu, jak przystało na świątobliwych braciszków. Jedni spoczywają, jak powiedziałem, w dolnym kościele, drudzy rozeszli się po świecie i może dotychczas błąkają się po bezdrożach ziemskich, głosząc światu chwałę Pańską.

W dolnym kościele spoczynek znaleźli nie tylko braciszkowie zakonni – ciągnął gospodarz – lecz jest tam jakby muzeum ludzkości. Nie ujrzy pan tam żadnych wielkości okrytych sławą i chwałą, lecz zwykłych ludzi, zwykłych aktorów życia. Jedni odgrywali na scenach świata dramaty i tragedie, drudzy – a tych jest chyba więcej – przez całe życie grali komedie, gdyż w komedii się kochali, uważając, że tylko komedia ma wartość dla świata, dla całej ludzkości, w każdej dziedzinie i w każdym aspekcie życia. Sam pan ich zaraz obejrzy; sam pan oceni i przekona się, że w moich słowach nie ma najmniejszej przesady. Obejrzy pan oczywiście nie wszystkich, gdyż do większości nie sposób będzie się dokopać.

Ponieważ Lerche nic na to nie odpowiedział, gospodarz spytał:
- Więc jak? Chce pan obejrzeć aktorów, o których mówiłem?
- Nie jestem ciekaw umarłych. Obchodzą mnie tylko żywi. Tylko żywi! – Lerche powtórzył kategorycznie i ze szczególnym naciskiem.
- Rozumiem! – szepnął gospodarz. – Ale radziłbym panu ich obejrzeć. Po prostu warto. Przekona się pan na własne oczy. Pokaże panu „Piekło”, którym opiekowali się miłosierni braciszkowie. Zobaczy pan, w jaki sposób „Piekło” to powstało i w jaki sposób się ukształtowało. Będzie to ciekawa lekcja poglądowa. Ujrzy pan niezwykłe interno na miarę światową.
- O, czyżby? – zdziwił się Lerche. – Aż na tak wielką skalę? Na tak wielką miarę?
- Nie chciałbym, aby pan posądził mnie o przesadę. Pragnę zauważyć, że będzie to tylko wycinek dziejów ludzkich, wycinek w formie szczególnej i tym bardziej ciekawy. Da to panu o wiele więcej niż to, co pan dotychczas widział w Totenhornie. Więc idziemy?...

Lerche nie odpowiedział na to pytanie, gospodarz zaś wziął z pulpitu dwie czarne, nadpalone świece i zapalił je. Jedną podał Lerche’owi, drugą zatrzymał dla siebie, potem otworzył niewielkie niskie drzwi w bocznej nawie i mruknął:
- Proszę!…

Przepuścił Lerche’a przed sobą i zaczęli schodzić stromymi i krętymi schodami w dół.

Światło płonących świec było skąpe, toteż gdy znaleźli się w dolnym kościele, Lerche niewiele mógł dostrzec w panujących ciemnościach. Ujrzał jedynie stos „czegoś”, co sięgało aż pod strop kościoła, lecz co to było, w pierwszej chwili nie mógł rozpoznać.

Gospodarz podszedł do ołtarza i zapalił na nim wszystkie świece; w kościele zrobiło się o wiele jaśniej.

Obrócili się ku nawie kościelnej, trzymając w rękach świece, które przynieśli ze sobą.

Lerche spojrzał i z wrażenia skamieniał: dolny kościół był zawalony ciałami umarłych. Wrzucano je tu przez otwór w posadzce górnego kościoła. Jak można było się zorientować, ciała wrzucano przez otwór, który był przykryty kamienną płytą z wykutym na niej napisem „Non omnis moriar”.

Wrzucane ciała układały się warstwami, przypadkowo i byle jak, tworząc zwężającą się u góry piramidę.

Kiedyś próbowano zrobić tu jakiś porządek, lecz dzieła nie dokończono.

Ciała spoczywały w głębokich niszach, na płytach epitafialnych, inne kładziono obok rzeźbionych figur i różnicy między nimi a figurami prawie się nie dostrzegało. Niektóre ciała złożono wprost na kamiennej posadzce. Inne ustawiono pod ścianami. Tak ustawiono dwóch wojaków. Ciała ich były dobrze zachowane, jakby zmumifikowane. Lerche spojrzał na nie pobieżnie i poszedł dalej.

Prawie wszystkie ciała były dobrze zmumifikowane i nie czuło się tu trupiego odoru. Porządek robiono tylko w tym celu, by jak najwięcej można było zgromadzić umarłych i by zrobić swobodniejsze przejście dookoła piramidy zwłok.

W tym makabrycznym stosie, w funebralnej piramidzie, w wielkim nieładzie i przypadkowości leżały zwłoki męskie i kobiece, ludzi starych i młodych, nawet małych dzieci. Leżały ciała ludzi niegdyś bogatych i znacznych, co można było poznać po strojach i dystynkcjach, leżały ciała cywilów i wojskowych, biednych i żebraków (…).

Oto na brzegu piramidy znajdowały się zwłoki jakiegoś wielmoży w bogatym stroju z dawnych czasów, na nogach buty z czerwonego safianu, cholewki mięciutkie, delikatne, ładnie przymarszczone… Jedna noga uwięziona w ciżbie ciał, druga wyciągnięta sztywno.

Tuż obok wielmoży leżał rozwalony jak jakiś parobas kondotier-zabijaka z czaszką rozłupaną od cięcia mieczem czy pałaszem. Nieco wyżej nad nimi ze zwały ciał wysunęła się postać kobieca, trzymająca w objęciach niemowlę. Wysunęła się tylko do połowy torsu i tak skamieniała.

W innym miejscu, w znacznie niższej warstwie piramidy, okrakiem na czworakach, z szeroko otwartymi ustami, znajdował się legionista rzymski, w krótkiej tunice spiętej pod szyją; usiłował wyzwolić się spod przygniatającego ciężaru. Tunika przesunęła się na jego ramionach bardziej na prawo, legionista zaś głowę przechylił w lewo i jego usta znajdowały się tuż nad uchem innego legionisty, który chyba też próbował wyzwolić się spod przygniatającego ciężaru, lecz nie dał rady i spoczął z nisko opadłą głową. Tamten zaś legionista, który miał szeroko otwarte usta, zdawało się, krzyczał do ucha swemu towarzyszowi: „Ja ci powiadam, Claudio, że Timberio to porca. I Caligula porca!... Sami mieszkają w pysznych pałacach, a nam kazali walczyć w błocie i bagnach z barbarzyńskimi Germanami. No, krzycz: Timberio porca!... Caligula porca!... Porca! Porca! Porca! Krzycz! Czemu milczysz? Krzycz tak, żeby całe Imperium usłyszało!” Lecz towarzysz leżący niżej wcale nie reagował na prowokację (…) Jego usta były wykrzywione boleśnie, może gorzko, może ironicznie i na nic więcej nie było go stać.

- O tych legionistach mógłbym opowiedzieć panu pewną historię – szepnął gospodarz, ruchem głowy wskazując na wyczołgujących się spod zwału ciał – lecz że historia jest rzeczą najnudniejszą i najbardziej zafałszowaną, lepiej nie tracić czasu. Niech pan przyjrzy się tym oto mężczyznom – wskazał na zwłoki dwóch chłopów, którzy leżeli trochę dalej. Jeden był stary, drugi młody. Sczepili się ze sobą tak, jakby jeszcze po śmierci walczyli zawzięcie i zajadle, walczyli dziko, z uporem i nienawiścią. Stary paluchami wyschniętymi i podobnymi do szponów wczepił się w zmierzwione kudły młodego, młody zaś mocno wyszczerzonymi zębami usiłował dobrać się staremu do gardła.
- Obrzydliwy widok – ze wstrętem powiedział Lerche przesuwając światło swej świecy w bok od walczących.
- Obrzydliwy, ale prawdziwy – sapnął gospodarz. – Walka, jak pan widzi, trwa dalej.

Lerche nic na to nie odpowiedział. Zaciekawiła go para kochanków splecionych ze sobą w mocnym uścisku. Leżeli trochę dalej od walczących, obojętni na wszystko, co dokoła nich się działo. Twarze ich były spokojne, widocznie uścisk miłosny łagodził ich przedśmiertne cierpienia.
- Ci przynajmniej mieli tę pociechę, że umierali razem i w objęciach – powiedział Lerche wysoko podnosząc płonącą świecę.
- Może rzeczywiście tak było, jak pan mówi, a może inaczej – rzekł gospodarz. – Czy nie uważa pan, że ich dezercja okazała się daremna? Chcieli znaleźć się w odosobnieniu, a znaleźli się w ciżbie, przed którą nie ma ucieczki. I co im zostało z ich miłości? Co im dała ucieczka od świata i życia? Splecenie w uścisku miłosnym ma znaczenie tylko dla żywych.
- Nie znam się na takich sprawach – mruknął Lerche.

(powyższy tekst jest fragmentem rozdziału "Popioły jeszcze nie zdążyły się zlasować" z powieści Totenhorn.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz