Największe hekatomby i katastrofy nigdy nie przekonają nikogo o tym, że świat jest pozbawiony sensu. Wpisują się zawsze w szerszy plan ogólnodostępnego rozumienia rzeczy, w jakąś spójną, sensotwórczą narrację. Być może dlatego, że tragedie rozpisane na wielkie płaszczyzny mają w sobie zbyt wiele siły mitotwórczej, zbyt łatwo kiełkują z nich nowe legendy, przez co dochodzi w nich do rozproszenia absurdu, będącego – mimo perspektywy kierującej ku generaliom - zawsze doznaniem intymnym.
Bezsens świata obnażają nie wielkie rzezie, nie najpotworniejsze masakry, nawet nie najstraszliwsze klęski i wypadki – bezsens świata uwidacznia się zawsze w pobocznych wątkach historii, w nieistotnych punktach biografii, w drobnych, nie zapamiętywanych z reguły epizodach, rozgrywających się na marginesie wydarzeń.
Słynna fotografia poparzonego w japońskim nalocie chińskiego dziecka, płaczącego pośród spalonych ruin, mogłaby być uznana za właśnie taki epizod – zdjęcie zdarzenia mającego miejsce na marginesie czegoś o znacznie większej skali, jednakże kierujące spojrzenie przede wszystkim na intymny wymiar osobistej katastrofy.
Jednakże nie trzeba poszukiwać aż tak silnych obrazów. Wystarczy dowolna podróż długą wstęgą autostrady, podczas której zauważa się, kątem oka mknącego w pozornie bezpiecznym pancerzu samochodu, umierające na poboczu zwierzęta, usiłujące jeszcze podnieść głowę, ruszyć jeszcze raz łapą. Cóż za ironia: wyobrażenie skowytu, jaki musi się dobywać z ich gardeł nakazuje jedynie docisnąć mocniej gaz, uciec. Zbyt przerażająca jest myśl, że z takich scen nie wyłoni się żaden mit, ani jedno przekonujące wyjaśnienie czegokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz