piątek, 11 stycznia 2013

Żółty Znak (Robert W. Chambers - "The Yellow Sign")


Niech brzask czerwony odgadnie
Cóż pozostanie nam czynić
Gdy błękit gwiazd zgaśnie
A wszystko – wraz z nim


I przyjdzie zgadywać w czerwieni świtu
Cóż jeszcze możemy począć
Kiedy zabraknie gwiazd błękitu
A z nim – świata wokół


Jest tyle rzeczy, których nie daje się w żaden sposób wyjaśnić! Dlaczegóż to, kiedy słucham muzyki, niektóre akordy przywodzą mi na myśl brązowo-złoty odcień jesiennych liści? Dlaczego Msza Świętej Cecylii(1) nakazuje mojej wyobraźni zwracać się ku przepastnym grotom, których ściany lśnią niczym strzępiące się masy rtęci? Cóż takiego było w zgiełku i huku Broadwayu o godzinie szóstej, że przed moimi oczami przemknął obraz nieruchomych drzew bretońskiego lasu, przez którego wiosenne listowie przebijały promienie słońca, rozświetlając oblicze Sylwii, która, pochylona z jednoczesną troską i ciekawością, nad małą, zieloną jaszczurką, szeptała „I pomyśleć, że to też jest Boże dziecię!”?

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem stróża, stał plecami do mnie. Spoglądałem na niego obojętnie, aż wszedł do kościoła. Nie zwracałem na niego ani trochę więcej uwagi niż na innych ludzi, wygodnie rozsiadłych tamtego ranka na Placu Waszyngtona, i kiedy tylko zamknąwszy okno wróciłem do pracowni, natychmiast o nim zapomniałem. Późnym popołudniem tamtego ciepłego dnia znów otworzyłem szeroko okno i wyjrzałem na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Mężczyzna stał przed kościołem, a ja znów odnotowałem to z zainteresowaniem równie nikłym, jak ranko. Przyglądałem się fontannie, stojącej po przeciwnej stronie placu i wtedy moje myśli, w których mieszały się niewyraźne impresje drzew, krętych asfaltowych dróg oraz przemieszczających się wszędzie grup wczasowiczów, zaczęły wracać ku sztalugom. Kiedy się odwróciłem, moje apatyczne spojrzenie prześlizgnęło się po obliczu mężczyzny stojącego na kościelnym podwórzu. Jego głowa była zwrócona w moją stronę i zupełnie mimowolnie skupiłem na wzrok. W tym samym momencie popatrzył na mnie. Jego twarz momentalnie wzbudziła we mnie skojarzenie ze zwłokami toczonymi robactwem. Nie miałem pojęcia, cóż takiego w tym człowieku wzbudziło we mnie obrzydzenie, ale wyobrażenie tłustych czerwi oblepiających przegniłe truchło było tak intensywne i przyprawiające o mdłości, że bez wątpienia musiałem okazać to jakimś grymasem twarzy, podczas gdy on odwrócił swoje opuchnięte oblicze ruchem, przywodzącyn na myśl zaniepokojonego robaka, kryjącego się w drążonym przez siebie kasztanie.

Wróciłem do sztalug i poprosiłem modelkę, aby znów stanęła w umówionej pozie. Po chwili pracy, z której byłem całkiem zadowolony, zacząłem gwałtownie niszczyć to, co namalowałem; wziąłem szpachlę by zdrapać farbę. Kolor ciała był zdecydowanie zbyt blady i niezdrowy i nie mogłem pojąć, w jaki sposób udało mi się tak zepsuć chorowitymi odcieniami studium, które jeszcze przed chwilą promieniało tonacjami zdrowych barw.

Spojrzałem na Tessie. Nic nie zmieniło się w jej obliczu; czysty, zdrowy rumieniec barwił jej szyję i policzki, zaś ja marszczyłem brwi w wyrazie niezadowolenia.
- Czy zrobiłam coś nie tak? – zapytała.
- Nie. To ja zepsułem. Nie mam żadnego pojęcia jak to się stało, że namalowałem takie paskudztwo.
- Może źle pozuję? – dopytywała.
- Oczywiście że nie, pozujesz doskonale.
- Więc to nie jest moja wina?
- Nie, moja.
- Przykro mi – powiedziała.
Poprosiłem, aby trochę odpoczęła, podczas gdy ja, przy pomocy szmatki nasączonej terpentyną, usiłowałem usunąć z płótna „chorobowe” przekłamania kolorów. Tessie poszła zapalić papierosa i pooglądać ilustracje w Courier Français.

Nie wiedziałem, czy problem tkwił w terpentynie, czy może był to jakiś defekt płótna, ale im bardziej usiłowałem zetrzeć ten gangrenowaty odcień, tym bardziej zdawał się rozlewać po obrazie. Skrobałem jak bóbr drzewo, aby się go pozbyć, mimo to choroba na akcie rozprzestrzeniała się z jednej kończyny na drugą. Zaniepokojony, usiłowałem ją zatrzymać, ale teraz już kolor na piersi uległ zmianie i cała postać zdawała się chłonąć chorobliwy odcień jak gąbka wodę. Wściekle pracowałem szpachlą, terpentyną i skrobaczką, myśląc o tym, jak karczemną awanturę zrobię Duvalowi, który sprzedał mi płótno, jednakże szybko zorientowałem się, że to nie ono było przyczyną problemu, podobnie jak i nie farby, które kupiłem od Edwarda. „To musi być terpentyna” – pomyślałem ze złością – „albo popołudniowe światło tak mi zamgliło wzrok, że nie widzę już dobrze tego, co jest tuż przede mną.” Zawołałem Tessie. Podeszła i oparłszy się o krzesło, wydmuchiwała kółka dymu.
- Co z tym zrobiłeś? – wykrzyknęła.
- Nic – wycharczałem – to musi być ta cholerna terpentyna.
- Ależ okropny kolor! – kontynuowała – Naprawdę uważasz, że moje ciało wygląda jak spleśniały ser?
- Oczywiście, że nie – mówiłem zirytowany – widziałaś kiedykolwiek, żebym tak malował?
- Nie.
- Właśnie.
- To musi być terpentyna albo coś w niej – przyznała.
Zarzuciła kimono i podeszła do okna. Ja zdrapywałem i ścierałem farbę z płótna, aż poczułem zmęczenie; w końcu cisnąłem w furii pędzlami o obraz, mieląc w ustach przekleństwa, które natychmiast dosięgły uszu Tessie. Zaczęła krzyczeć:
- Jasne! Klnij jak szewc, zachowuj się jak idiota, niszcz swoje pędzle! Trzy tygodnie pracowaliśmy nad tym obrazem i teraz co? Jaką będziesz miał korzyść z prucia płótna? Wy, artyści, jesteście nienormalni.

Poczułem wstyd, jak zresztą zawsze po takim wybryku i odwróciłem zniszczone płótno frontem do ściany. Tessie pomogła mi oczyścić pędzle, po czym poszła się ubrać. Zza parawanu raczyła mnie kolejnymi radami, wyrażając zaniepokojenie możliwością całkowitej lub częściowej utraty przeze mnie artystycznego temperamentu, po czym, kiedy uznała, że już wystarczająco się nasłuchałem, wyszła, prosząc mnie o zapięcie guzika z tyłu, którego nie mogła dosięgnąć.
- Wszystko zaczęło iść nie tak, odkąd wróciłeś od okna i zacząłeś mówić o tym okropnie wyglądającym człowieku, którego zobaczyłeś przed kościołem. – oznajmiła.
- Tak, najprawdopodobniej rzucił urok na mój obraz. – powiedziałem, ziewając. Spojrzałem na zegarek.
- Jest już po szóstej, wiem. – powiedziała Tessie, poprawiając przed lustrem kapelusz.
- Tak – odparłem – nie miałem zamiaru trzymać cię tak długo.
Oparłem się o parapet i wyjrzałem przez okno, ale natychmiast cofnęło mnie do wewnątrz – z obrzydzeniem zauważyłem, że młody mężczyzna o trupio bladej cerze wciąż stał pod kościołem. Tessie zauważyła moją reakcję i wyjrzała przez okno.
- To jest ten człowiek, który tak ci się nie spodobał? – wyszeptała.
Pokiwałem głową.
- Nie mogę dostrzec dokładnie jego twarzy, ale wygląda na otyłą i miękką. Czy jakoś tak. – powiedziała, odwróciwszy się w moją stronę. – Przypomina mi kogoś z okropnego snu, który kiedyś miałam. Może – zamyśliła się, spoglądając na swoje eleganckie buty – to nie był sen?
- Skąd mam wiedzieć? – uśmiechnąłem się.
Tessie odwzajemniła mój uśmiech.
- Ty też byłeś w tym śnie – powiedziała – więc może coś będziesz o tym wiedział.
- Tessie, Tessie, ani się waż mi schlebiać mówiąc, że o mnie śnisz.
- Ale tak było – nalegała – mam ci o tym opowiedzieć?
- Śmiało – zachęciłem ją, zapalając papierosa.
Tessie wyjrzała znów przez okno, po czym zaczęła opowiadać bardzo poważnym tonem:
- Pewnej nocy, ostatniej zimy, leżałam w łóżku myśląc o różnych rzeczach, niczym szczególnym. Tego dnia pozowałam dla ciebie i byłam bardzo zmęczona, ale mimo to nie mogłam zmrużyć oka. Słyszałam dzwony miejskiego zegara, obwieszczające dziesiątą, jedenastą i wreszcie północ. Musiałam wtedy usnąć, ponieważ nie pamiętam już późniejszych dzwonów. Wydawało mi się, że ledwie zamknęłam oczy, kiedy przyśniło mi się, że coś przyzywa mnie do okna. Wstałam i podszedłszy do niego, odsunęłam zasłonę i wyjrzałam na zewnątrz. Dwudziesta piąta ulica była opuszczona, tak daleko, jak mogłam sięgnąć wzrokiem. Zaczęłam czuć niepokój – wszystko wydawało się takie… czarne i nieprzyjazne. I wtedy usłyszałam odgłos kół toczących się gdzieś daleko; wiedziałam, że jest to coś, na co muszę zaczekać. Ten odgłos narastał bardzo powoli, aż w końcu ujrzałam jakiś pojazd na samym końcu ulicy. Podjeżdżał coraz bliżej i bliżej i kiedy wreszcie podjechał pod moje okno, zauważyłam, że to karawan. Wstrząsnął mną dreszcz, a kierowca obrócił się i spojrzał na mnie. Kiedy obudziłam się, stałam przy otwartym oknie, trzęsąc się z zimna, ale oczywiście karawan i jego kierowca zniknęli. Ten sam sen miałam też w marcu i znów obudziłam się obok otwartego okna. Ostatniej nocy znów śniło mi się to samo. Wiesz, jak bardzo padało; kiedy oprzytomniałam, stojąc przy otwartym oknie, moja koszula nocna była zupełnie przemoczona.
- Ale gdzie ja się pojawiłem w tym śnie? – zapytałem.
- Ty – leżałeś w trumnie, choć nie byłeś martwy.
- W trumnie?
- Tak.
- Skąd wiesz? Widziałaś mnie?
- Nie, po prostu wiedziałam, że to ty w niej jesteś.
- Miałaś nieświeży ser na toście, czy zjadłaś może sałatkę z homara? – zapytałem, roześmiany, ale dziewczyna przerwała mi, zanosząc się płaczem.
- Hej, co się stało? – powiedziałem, kiedy ona skuliła się, wyglądając przez okno.
- Ten… ten człowiek przed kościołem – to on był kierowcą karawanu.
- Nonsens – powiedziałem, ale oczy Tessie były szeroko otwarte ze strachu. Podszedłem znów do okna i wyjrzałem. Mężczyzny nigdzie nie było.
- Chodź, Tessie – poprosiłem. – Nie bądź niemądra. Pozowałaś zbyt długo, jesteś wyczerpana.
- Myślisz, że mogłam zapomnieć taką twarz? – wyszeptała. – trzy razy widziałam ten karawan przejeżdżający pod moim oknem i za każdym razem jego kierowca spoglądał w moją stronę. Jego twarz była taka.. blada… i miękka. Wyglądała na martwą. Jakby nie żył już od bardzo dawna.

Kazałem dziewczynie usiąść i wypić kieliszek Marsali(2). Usiadłem obok niej i próbowałem coś jej poradzić. - Popatrz na mnie, Tessie – powiedziałem – dobrze by ci zrobił wyjazd na wieś, na tydzień lub dwa, zobaczyłabyś, że wszelkie sny o karawanach miną jak ręką odjął. Pozujesz całymi dniami, a kiedy nadchodzi noc, jesteś nerwowo wyczerpana. Nie możesz tak dłużej. Zresztą, zamiast iść spać po powrocie z pracy, spotykasz się ze znajomymi w Parku Suzlera, albo idziesz do Eldorado, albo na Coney Island, a kiedy następnego ranka przychodzisz do mnie, jesteś półżywa ze zmęczenia. Tam nie było żadnego karawanu. Pomyśl za to, że miałaś sen o pysznych krabach w miękkich skorupach.
Uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Co z człowiekiem przed kościołem?
- Och, to tylko zwykły, zapewne niezbyt zdrowy człowiek, jakich codziennie widzisz setki.
- Tak jak prawdą jest to, że nazywam się Tessie Reardon, tak prawdą jest, klnę się na to, panie Scott, że twarz człowieka na podwórzu jest twarzą człowieka, który prowadził karawan!
- No i co z tego? – powiedziałem. – to przecież nic niezwykłego.
- Więc wierzysz mi, że widziałam ten karawan?
- Och – odparłem dyplomatycznie – jeżeli rzeczywiście go widziałaś, to nie jest aż tak nieprawdopodobne, aby człowiek z podwórza był jego kierowcą. To naprawdę nic takiego.
Tessie wstała, rozwinęła swoją chusteczkę i wyciągnęła z niej kawałek gumy do żucia, którą umieściła w ustach. Następnie, nałożywszy rękawiczki, podała mi rękę, żegnając się ze mną słowami „Dobranoc, Panie Scott”, po czym wyszła.

Następnego ranka Thomas, goniec, przyniósł mi egzemplarz Heralda oraz podzielił się ze mną kilkoma wiadomościami. Kościół naprzeciw został sprzedany. Dziękowałem za to niebiosom; nie żebym jako Katolik żywił jakąś odrazę do zgromadzenia naprzeciw, ale moje nerwy były regularnie szargane przez krzyczącego kaznodzieję, którego każde słowo rezonowało pośród murów świątyni i wydostawszy się na zewnątrz, było tak słyszalne, jakby wykrzykiwał je w moim własnym mieszkaniu, a które to słowa ustawicznie wywrzaskiwał z irytującą nosową manierą, która doprowadzała mnie już do szału. Był tam także jakiś potwór w ludzkiej skórze, zatrudniony przypadkiem jako organista, który wygrywał najpiękniejsze stare hymny, niestety w swoich własnych interpretacjach. Miałem szczerą chęć upuścić mu krwi za to uporczywe przygrywanie do doksologii mnogością molowych akordów, które gdzie indziej można by usłyszeć jedynie w wykonaniu kwartetu najmłodszych uczniaków niedzielnej szkółki muzycznej. Wierzę, że pastor był dobrym człowiekiem, ale kiedy grzmiał swoim głosem: „I Pann rzekł do Mojżesza, Pannnnn jest wojownikiem, Pannn imieniem jego. Mój gniew będzie jak smołła rozzzpalona, zabiję cię mieeeczem!”, zastanawiałem się, ile stuleci w czyśćcu będzie musiał pokutować za tak ciężkie grzechy.
- Kto kupił posiadłość? – zapytałem Thomasa.
- Nikt, kogo bych znał, psze pana. Gadajo, że pewien dżentelmen, co to ma posiadłość, co teraz są Apartamenty Amiltona, się za tym oglądał. Może będzie stawiał nowe mieszkania.
Podszedłem do okna. Młody mężczyzna o chorej twarzy stał przed kościołem i jego widok wzbudził we mnie dokładnie to samo poczucie wszechogarniającego obrzydzenia.
- Tak przy okazji, Thomas, powiedz mi, kim jest ten jegomość na dole?
Thomas pociągnął nosem.
- Ten tam, co wyglondo jak robak? To jest, psze pana, nocny stróż kościoła. Przez niego nie mogę siedzieć na stopniach kościoła, gapi się tak jakby pana obrażał, raz nawet mało co mu nie przywa.. pardon, psze pana.
- Nie, w porządku, mów.
- No wiec przyszliśmy se, z Harrym, innym chłopakiem z Anglii, i se siedliśmy na schodach, co nie, były z nami Molly i Jen, co są kelnerkami, a ten się zaczął gapić na nas jakby nas chciał zwyzywać, aż wstałem i pytam „Co się tak gapisz, tłusta larwo”, za przeproszeniem psze pana, ale to żem właśnie powiedział, a on nic nie gada, no to ja do niego: „No, choć, to ci przywale w ten spuchnienty ryj.” Poszłem do drzwi i weszłem do środka, co nie, ale on nie gada nic, tylko sie tak gapi. No to ja do niego z łapami, ale, kurde, jego łeb był tak zimny i dziwnie mientki, że byś pan rzygnął, przepraszam najmocniej psze pana, gdybyś musiał pan go dotknonć.
- Co zrobił wtedy? – zapytałem zaciekawiony.
- On? No nic.
- A ty, Thomas?
Chłopak zaczerwienił się ze wstydu i uśmiechnął, zażenowany.
- Panie Scott, wie pan, ja nie tchórz i naprawdę nie wiem, dlaczego żem uciekł. Byłech trębaczem w piątej Lansjerów, psze pana, pod Tel-el Kebir(3) , dostałech przy studni.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że po prostu zwiałeś?
- Tak, psze pana, zwiałech.
- Dlaczego?
- Chciałbym to ja wiedzieć, psze pana. Złapałech za rękę Molly i zaczęliśmy biec, pozostali bali się tak samo jak ja.
- Ale czego się tak przestraszyliście?
Thomas nie chciał odpowiedzieć na to pytanie, ale moja ciekawość dotycząca tego obrzydliwego człowieka z dołu była zbyt wielka, więc przycisnąłem nieco chłopaka. Trzy lata pobytu w Ameryce nie tylko odmieniły jego cockneyski(4) dialekt, ale także napełniły go typowo amerykańskim lękiem przed wyszydzeniem.
- Nie uwierzy mi pan, panie Scott.
- Uwierzę.
- Nie, wyśmieje mie pan, psze pana.
- Bzdura.
Wahał się.
- No cóż, psze pana, jak bozię kocham, kiedy go uderzyłech, to mnie złapał za nadgarstek, psze pana, a kiedy wykręciłech jego mientkom, napuchniętom dłoń, jeden z palców został mi w ręce i…
Totalna odraza, której przypływ odmalował się na twarzy Thomasa, musiała odbić się także na mojej; chłopak dodał jedynie:
- To takie przerażające, psze pana, i teraz, jak go widze, to po prostu ide w inną strone. On sprawia, że się cały trzęse.
Kiedy Thomas wyszedł, podszedłem do okna. Mężczyzna stał obok poręczy, z obiema dłońmi na wrotach. Natychmiast cofnąłem się do środka, do moich sztalug, obrzydzony i przerażony, albowiem zobaczyłem, że w jego prawej dłoni brakowało środkowego palca.

O dziewiątej przyszła Tessie i niemal natychmiast zniknęła za parawanem, rzuciwszy tylko wesołe „Dzień dobry, panie Scott.” Kiedy wyszła i stanęła na podeście, przyjmując pozę do obrazu, ku jej zadowoleniu rozpiąłem na sztaludze zupełnie nowe płótno. Nie odzywała się przez cały czas, kiedy nanosiłem szkic, ale kiedy tylko kreślone węglem linie zaczęły blaknąć, a ja sięgnąłem po fiksatywę, rozwiązał się jej język.
- Och, spędziłam wspaniale czas ostatniej nocy. Poszliśmy do Tony’ego Pastora.
- Poszliśmy? Jacy „my”? – zapytałem.
- Maggie, znasz ją, modelka pana Whyte’a, i Pinkie McCormick – nazywamy ją Pinkie, bo ma przepiękne czerwone włosy, które wy artyści tak uwielbiacie, i jeszcze Lizzie Burke.
Naniosłem fiksatywę na płótno i powiedziałem:
- No, mów.
- Spotkałyśmy Kelly i Baby Barnes, tancerkę, no i pozostałych. Poznałam kogoś.
- I już wróciłaś do mnie, Tessie?
Zaśmiała się, potrząsając głową.
- To brat Lizzie Burke, Ed. Prawdziwy dżentelmen.
Moją rodzicielską poradę na temat romansowania, którą poczułem się zobowiązany wyrazić, Tessie przyjęła z promiennym uśmiechem.
- Och, potrafię sobie poradzić z różnymi dziwnymi adoratorami – powiedziała, żując gumę – ale Ed jest inny. A Lizzie to moja najlepsza przyjaciółka.
Następnie opowiedziała, jak Ed, powróciwszy z pracy w magazynach w Lowell, w stanie Massachusetts, odkrył ze zdumieniem, że Tessie i Lizzie już dorosły, jak wspaniałym był człowiekiem, i jak nie miał nic przeciwko wydaniu kilku półdolarówek na lody i ostrygi, aby uczcić rozpoczęcie pracy na stanowisku subiekta w dziale odzieży wełnianej w sklepach Macy’ego. Zanim skończyła, rozpocząłem malowanie, więc przyjęła na powrót swoją pozę, uśmiechając się cały czas i szczebiocząc jak wróbel. Do południa miałem już całkiem dobrze naniesiony szkic aktu, i Tessie podeszła, aby go obejrzeć.
- O wiele lepiej. – powiedziała.
Byłem tego samego zdania, więc zjadłem lunch z poczuciem dobrze wykonanej pracy, zadowolony z pomyślnego obrotu spraw. Tessie rozłożyła swój lunch na desce kreślarskiej naprzeciw mnie, piliśmy bordo z tej samej butelki i odpalaliśmy papierosy tą samą zapałką. Byłem bardzo przywiązany do Tessie. Obserwowałem przez lata, jak wyrasta z niezgrabnego, kruchego dziecka w smukłą, acz dobrze zbudowaną kobietę. Pozowała dla mnie przez ostatnie trzy lata i spośród wszystkich moich modelek była moją ulubioną. Zmartwiłem się trochę, gdy stała się dziewczyną dość, jak to się mawia, lekkich obyczajów, jednakże nigdy nie zauważyłem jakiegokolwiek pogorszenia jej manier, jak i też czułem, że jest dalej tą samą, dobrą osobą. Nigdy nie dyskutowaliśmy o kwestiach moralności, zresztą nigdy nie miałem takiego zamiaru; zarówno ze względu na to, ze sam nie byłem święty, jak ze względu na to, że Tessie i tak postąpiłaby po swojemu, nawet wbrew moim słowom. Mimo to miałem nadzieję, że będzie się trzymać z dala od problemów, ponieważ życzyłem jej jak najlepiej, jak i też dość samolubnie chciałem zatrzymać moją najlepszą modelkę dla siebie. Wiem, że flirtowanie, jak to określiła, nie miało szczególnego znaczenia dla dziewczyn takich jak Tessie, jak i że samo pojęcie „flirtowania” w Ameryce miało zupełnie inne znaczenie niż w Paryżu. Oczywiście, byłem w pełni świadomy tego, że pewnego dnia ktoś ją ode mnie zabierze, w taki czy inny sposób, i choć osobiście uważałem małżeństwo za nonsens, miałem szczerą nadzieję, że w jej wypadku panieńską drogę zamknie ksiądz. Jestem Katolikiem. Kiedy uczestniczę we mszy świętej, kiedy czynię znak krzyża, czuję, że wszystko, wliczając w to mnie samego, staje się bardziej radosne, a kiedy się spowiadam, przynosi mi to prawdziwą ulgę. Człowiek, który żyje tak samotnie jak ja, musi mieć kogoś, komu może się spowiadać. Sylvia była Katoliczką i to już mi wystarczało. Ale mówię przecież o Tessie, która jest tak bardzo inna. Też jest Katoliczką, zresztą bardziej pobożną ode mnie, więc, biorąc to wszystko pod uwagę, trochę martwiłem się, co się stanie, kiedy moja śliczna modelka naprawdę się w kimś zakocha. Z drugiej strony, wiedziałem również, że jej los zadecyduje za nią, więc modliłem się, aby zachował ją od ludzi takich jak ja i postawił na jej drodze kogoś takiego jak Ed Burke lub Jimmy McCormicks.

Tessie usiadła, wydmuchując kółka dymu pod sufit i dzwoniąc kostkami lodu o ścianki szklaneczki.
- Wiesz, że też miałem sen ostatniej nocy? – powiedziałem.
- Ale nie o tym człowieku? – zaśmiała się.
- Owszem. To był sen podobny do twojego, tylko o wiele gorszy.


Mówienie tego było kompletnie głupie i bezmyślne, ale niestety wiadomo, że przeciętny malarz nie jest mistrzem taktu.
- Musiałem zasnąć około dziesiątej – kontynuowałem – i po chwili przyśniło mi się, że się przebudziłem. Z oddali dochodziły do mnie odgłosy dzwonów wybijających północ, wiatru świszczącego w gałęziach drzew, a także gwizd parowców z zatoki, i było to tak realne, że do teraz trudno mi uwierzyć, że był to tylko sen. Wydawało m się, że leżę w jakimś pudle ze szklaną pokrywą. Widziałem przebijające światła ulicznych latarni obok których się przesuwałem, a pudło, w którym się znajdowałem, muszę ci powiedzieć Tessie, leżało w jakimś pojeździe, który amortyzował wstrząsy kół toczących się po kostkach bruku. Po chwili zacząłem się niecierpliwić i spróbowałem się poruszyć, ale pudło było zbyt wąskie. Moje ręce były skrzyżowane na piersi, więc nie mogłem ich podnieść, aby jakoś sobie pomóc. Nasłuchiwałem i od czasu do czasu usiłowałem nawoływać. Ale mój głos zanikał, rozpraszał się w nicość. Słyszałem stukot kopyt koni, ciągnących wóz, słyszałem nawet oddech woźnicy. Wtedy kolejny dźwięk wtargnął na scenę, brzmiało to jak odgłos odsuwanej firanki. Spróbowałem odwrócić nieco głowę i zorientowałem się, że mogę widzieć nie tylko przez pokrywę pudła, ale także przez boczne szyby wozu. Widziałem domy, puste i ciche, w których nie paliło się ani jedno światło. Poza jednym. W tamtym domu, na pierwszym piętrze, otwarte było okno, a w nim stała jakaś biała postać, spoglądająca w dół, na ulicę. To byłaś ty.
Tessie odwróciła twarz ode mnie i oparła się łokciami o stolik.
- Mogłem dostrzec twoją twarz – podjąłem – i wydała mi się ona niezwykle smutna. Następnie przejechaliśmy i skręciliśmy w wąską, czarną aleję. Konie zatrzymały się. Czekałem i czekałem, zamykając oczy i niecierpliwie nasłuchując, ale wokół panowała grobowa cisza. Zdawało mi się, że upływają godziny. Zacząłem czuć się źle. Nagle poczucie, że ktoś jeszcze jest obok mnie, sprawiło, że otworzyłem oczy. I wtedy ujrzałem białą twarz woźnicy, wpatrującą się we mnie przez pokrywę trumn… Przerwało mi łkanie Tessie. Trzęsła się jak liść. Zorientowałem się, że zachowałem się jak ostatni dupek i spróbowałem naprawić wyrządzone szkody. - Co się stało, Tess? – zapytałem – opowiedziałem ci to tylko po to, żeby pokazać, jaki wpływ twoja historia może mieć na sny innej osoby. Nie myślisz chyba, ze naprawdę leżałem w tej trumnie? Dlaczego tak się trzęsiesz? Nie widzisz, że to tylko twój sen i moja irracjonalna odraza dla tego przecież nieszkodliwego stróża przy kościele sprawiły po prostu, że mój mózg zaczął pracować natychmiast, jak tylko zasnąłem?
Schowała głowę miedzy ramionami i płakała tak, jakby jej serce miało zaraz pęknąć. Zrobiłem z siebie skończonego osła. Ale zaraz miałem przebić swój wyczyn. Podszedłem do Tessie i objąłem ją ramieniem.
- Tessie, najdroższa, przepraszam – powiedziałem – nie miałem żadnego zamiaru straszyć cię takimi głupotami. Jesteś zbyt wrażliwą dziewczyną, zbyt dobrą Katoliczką, aby wierzyć w sny. Jej dłoń zacisnęła się na mojej, oparła głowę o moje ramię, wciąż się trzęsła, a ja starałem się ją pocieszyć i uspokoić.
- Daj spokój Tess, otwórz oczy i uśmiechnij się.
Jej oczy powoli otwarły się, a ich spojrzenie napotkało na moje. Było tak dziwne, że zacząłem pośpiesznie ją znów pocieszać.
- To tylko jeden wielki humbug, Tessie, przecież nie boisz się, że coś ci się stanie z tego powodu.
- Nie. – powiedziała drżącymi ustami.
- Wiec w czym rzecz? Boisz się?
- Tak. Nie o siebie.
- O mnie? – zapytałem wesoło.
- O ciebie. – wyszeptała niemal niesłyszalnym głosem. – Kocham cię.

Na początku roześmiałem się, ale kiedy zrozumiałem jej słowa, poczułem się tak zszokowany, że usiadłem w bezruchu, jakbym zmienił się w kamień. To było ukoronowanie głupstwa, które popełniłem. Przez długi moment pomiędzy jej odpowiedzią a moją odpowiedzią na jej odpowiedź, myślałem o tysiącach różnych słów, których powinienem użyć w obliczu tego niewinnego wyznania. Mogłem zbyć je śmiechem, mogłem powiedzieć, klnąc się na moje zdrowie, że musiałem ją źle zrozumieć, mogłem też po prostu stwierdzić, że to po prostu niemożliwe, aby pokochała kogoś takiego jak ja. Ale moja odpowiedź była szybsza niż myśli i pewnie mógłbym się tak zastanawiać i zastanawiać – nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ ją pocałowałem.

Tamtego wieczoru wybrałem się, jak zawsze, na spacer po Parku Waszyngtona, rozważając wydarzenia dnia. Te myśli całkiem mnie pochłonęły. Nie było już odwrotu i musiałem spojrzeć przyszłości prosto w oczy. Nie byłem dobrym materiałem na towarzysza życia, brakowało mi skrupulatności i odpowiedzialności, nie chciałem też oszukiwać ani Tessie, ani siebie. Jedyna miłość mojego życia leżała pogrzebana w słonecznych lasach Brytanii. Czy już na zawsze? Nadzieja krzyczała we mnie, że nie. Przez trzy lata wsłuchiwałem się w głos nadziei, oczekując kroków przekraczających moje progi. Czy Sylvia już o mnie zapomniała? – Nie – krzyczała we mnie Nadzieja.

Powiedziałem, że nie jestem zbyt dobrym człowiekiem. To prawda, choć oczywiście nie jestem jakimś typem operetkowego szubrawca. Prowadziłem łatwe, lekkomyślne życie, nie odmawiając sobie żadnej przyjemności, czasami ubolewając i gorzko żałując konsekwencji. W jednej tylko rzeczy, poza malarstwem, byłem poważny i tym czymś było to, co spoczywało ukryte, jeżeli jeszcze nie całkiem utracone, w Bretońskim lesie.

Było już zbyt późno, aby żałować tego, co się wydarzyło w ciągu dnia. Czymkolwiek to było - żalem, niespodziewanym dotykiem smutku, a może o wiele bardziej brutalnym instynktem zaspokajania własnej próżności – było to zupełnie bez znaczenia i dopóki nie chciałem szkodzić niewinnemu sercu, moja ścieżka widniała, jasno oświetlona, na wprost mnie. Płomień, moc i głębia miłosnej pasji, której nigdy bym się nie spodziewał, nawet biorąc pod uwagę moje życiowe doświadczenie, nie pozostawiały mi innego wyboru niż przyjąć ją lub odrzucić. Jednakże niezależnie od tego, że jestem z natury tchórzliwy w sprawianiu ludziom bólu, jak i niezależnie od tego, że mam w sobie coś z posępnego purytanina, i tak wzdrygałbym się od odepchnięcia od siebie odpowiedzialności za ten bezmyślny pocałunek; zresztą i tak nie miałem na to czasu, jako że jej serce już otwarło się dla mnie. Inni, którzy niemalże nawykowo wykonując swoje codzienne obowiązki znajdują ponurą satysfakcję w unieszczęśliwianiu samych siebie i wszystkich wokół, mogliby się oprzeć tym skrupułom. Ja nie. Nie śmiałbym. Kiedy pierwsza burza już ustąpiła, powiedziałem jej, że lepiej by było, gdyby rzeczywiście zakochała się w Edzie Burke i zdecydowała się przyjąć odeń złotą obrączkę, ale ona nie chciała słuchać, więc pomyślałem, że tak długo, jak zdecydowała się kochać kogoś, kogo nie mogła poślubić, byłoby najlepiej, gdybym to był jednak ja. Mogłem przecież traktować ją z taktownym uczuciem, i niezależnie od tego, czy w końcu zmęczyłaby się swoim zakochaniem, nie spotkałoby jej nic złego. Taką decyzję podjąłem, choć zdawałem sobie w pełni sprawę z tego, jak trudne to będzie. Pamiętałem dobrze, jak kończyły się zazwyczaj związki platoniczne, pamiętałem również, jakie zdegustowanie budziło to we mnie, ilekroć o tym słyszałem. Wiem, że podejmowałem się wielkiego wyzwania, jak na tak niefrasobliwego człowieka jakim byłem, i wiem, że mogłem co najwyżej usiłować odgadnąć przyszłość, jednakże ani razu, przez ani moment, nie wątpiłem w to, że będzie ze mną bezpieczna. Gdyby był to ktokolwiek inny niż Tessie, nie zawracałbym sobie głowy skrupułami. Nie potrafiłbym poświęcić Tessie, tak jak potrafiłbym poświęcić choćby najbardziej światową kobietę. Spoglądałem przyszłości prosto w oczy, dostrzegając kilka możliwych zakończeń całej sprawy. Zmęczy się tym wszystkim tak bardzo i stanie się tak nieszczęśliwa, że będę musiał się z nią ożenić lub odejść. Jeżeli wzięlibyśmy ślub, bylibyśmy nieszczęśliwi – ja z kobietą niedopasowaną do mnie, a ona z mężczyzną niedopasowanym do żadnej innej kobiety. Moja przeszłość ledwie uprawniała mnie do myślenia o małżeństwie. Jeżeli odszedłbym, mogła się rozchorować, wyzdrowieć następnie, a później poślubić jakiegoś Eda Burke’a, albo lekkomyślnie lub z premedytacją zrobić jakieś głupstwo. Z drugiej strony, jeżeli zmęczyłaby się mną, wówczas jej całe życie byłoby jeszcze przed nią, wraz długimi spacerami z panem Burke, obrączkami, bliźniakami, mieszkaniem w Harlemie i Bóg jeden wie, z czym jeszcze. Kiedy przechadzałem się tak pomiędzy drzewami nieopodal Łuku Waszyngtona, zdecydowałem, że Tessie powinna mieć we mnie przyjaciela, a jak potoczą się sprawy w przyszłości – niech się samo okaże. Następnie wróciłem do domu i założyłem wieczorny strój, jako że w mojej garderobie pozostawiono notkę: „dorożka pod dom o jedenastej”, a podpis pod nią zdradzał Edith Carmichel z Metropolitan Opery.

Tamtej nocy zjadłem kolację, a właściwie zjedliśmy kolację, z panną Carmichel, u Solariego. Pierwsze promienie świtu rozświetlały już krzyż na kościele memorialnym, gdy wkroczyłem na Plac Waszyngtona, zostawiwszy Edith u Brunswicka. Idąc wzdłuż linii drzew, od pomnika Garibaldiego aż do Apartamentów Hamiltona, nie spostrzegłem w parku choćby jednej osoby, ale kiedy tylko wkroczyłem na dziedziniec przed kościołem, ujrzałem postać siedzącą na kamiennych schodach. Wbrew moim wysiłkom, aby to zignorować, na widok białej, napuchniętej twarzy przebiegł mnie dreszcz i postanowiłem przyspieszyć kroku. Wówczas powiedział coś, co mogło być adresowane do mnie, jak i też wyszeptane do samego siebie; poczułem ukłucie wzbierającej we mnie furii, że takie coś w ogóle śmie się do mnie odzywać. Przez chwilę chciałem do niego podejść i roztrzaskać laskę na jego głowie, ale odszedłem, powstrzymawszy się, po czym przechodząc przez Apartamenty Hamiltona, dostałem się do domu. Przez jakiś czas przewracałem się na łóżku, usiłując pozbyć się wspomnienia jego głosu rozbrzmiewającego w moich uszach, ale było to niemożliwe. Szepcący głos wypełniał moją głowę niczym ciężki, oleisty dym dobywający się z kadzi w której przetapia się tłuszcz lub niczym odór gnijącego mięsa. Kiedy leżałem, przewracając się z boku na bok, głos stawał się coraz bardziej wyraźny, aż w końcu zacząłem rozumieć słowa, które szeptał. Przychodziły do mnie z wolna, niczym nawracające wspomnienie tego, co dawno zapomniane, aż w końcu mogłem wydobyć z nich jakiś sens.

Czy znalazłeś Żółty Znak?
Czy znalazłeś Żółty Znak?
Czy znalazłeś Żółty Znak?


Byłem wściekły. Co to wszystko miało znaczyć? Następnie, przeklinając go, odwróciłem się na bok, by wreszcie zasnąć, ale kiedy przebudziłem się później, byłem blady i zmizerowany, jako że śniłem ten sam sen co poprzedniej nocy, co zmartwiło mnie bardziej niż mogłem przypuszczać.

Ubrałem się i zszedłem do pracowni. Tessie siedziała już w oknie, ale kiedy wszedłem, wstała i objąwszy ramionami moją szyję, ucałowała mnie. Wyglądała tak słodko i delikatnie, że odwzajemniłem jej pocałunek, po czym zasiadłem za sztalugą.
- Witaj! Gdzie jest obraz, który zacząłem wczoraj? – zapytałem.
Tessie spojrzała na mnie przytomnie, ale nie odpowiedziała. Zacząłem szukać malunku pomiędzy stosami płócien, mówiąc:
- Pospiesz się, Tess i przygotuj się, musimy wykorzystać poranne światło.
Kiedy w końcu dałem sobie spokój z poszukiwaniami pomiędzy pozostałymi obrazami i zacząłem rozglądać się po pokoju za brakującą pracą, zauważyłem, że Tessie stoi przed parawanem, z założonym ubraniem.
- Co się stało? Źle się czujesz?
- Nie.
- Więc pospiesz się.
- Chcesz, żebym ci pozowała… tak jak zawsze?
Wtedy zrozumiałem. Oto i nowy problem. Straciłem, co za oczywistość, najlepszą nagą modelkę jaką kiedykolwiek widziałem. Spojrzałem na Tessie. Jej twarz była szkarłatna. Cóż za niepowetowana strata! Zjedliśmy z drzewa wiadomości dobrego i złego, i Eden oraz pierwotna niewinność były już tylko mirażami przeszłości.

Podejrzewam, że dostrzegła wyraz rozczarowania na mojej twarzy, ponieważ powiedziała:
- Będę pozować nago, jeżeli chcesz. Położyłam obraz za parawanem.
- Nie – odrzekłem – zaczniemy coś nowego.
Poszedłem do szafy i wyjąłem z niej mauretański kostium, który skrzył się bajkowo licznymi zdobieniami. Był to zupełnie nowy strój i Tessie zniknęła za parawanem, zupełnie nim oczarowana. Kiedy wyszła, zaniemówiłem z zachwytu. Jej czarne, długie włosy były spięte nad czołem turkusowym diademem, a ich końcówki opadały na migocący gorset. Jej stopy były obute w haftowane pantofle, a spódnica jej kostiumu, pięknie zdobiona srebrnymi arabeskami, sięgała do kostek. Koszula w głęboko metalicznym błękicie, haftowana srebrem i krótka mauretańska kamizelka zdobiona i wyszywana turkusami sprawiały, że Tessie wyglądała olśniewająco. Podeszła do mnie, uśmiechając się. Włożyłem rękę do kieszeni i wyciągnąwszy złoty łańcuszek z krzyżem, zawiesiłem go na jej szyi.
- Jest twój, Tessie.
- Mój? – zapytała niepewnym głosem.
- Twój. A teraz przyjmij pozę.
Wtedy, z szerokim uśmiechem na twarzy, poszła za parawan i niemal natychmiast pojawiła się z powrotem, niosąc w rękach małe pudełko, na którym wypisano moje imię.
- Chciałam ci to dać później, kiedy będę wychodzić, ale nie mogę czekać tak długo.
Otworzyłem pudełko. Na wyściółce z różowej bawełny leżała onyksowa spinka z dziwnym, złotym symbolem. Nie było to nic ani z alfabetu arabskiego, ani z chińskiego i jak się później dowiedziałem, nic z jakiegokolwiek ludzkiego pisma.
- To jest wszystko, co mogę ci dać – nieśmiało powiedziała Tessie.
Poczułem irytację, ale powiedziałem jej, jak bardzo będę cenił ten prezent i obiecałem, że będę go zawsze nosić.
- Tess, naprawdę nie musiałaś kupować mi czegoś tak pięknego.
- Wcale tego nie kupiłam – roześmiała się.
- To skąd to masz?
Opowiedziała mi, jak znalazła broszkę pewnego dnia, kiedy wracała z Akwarium w Battery Park, jak zamieściła nawet stosowne obwieszczenie, jak śledziła gazety w poszukiwaniu ogłoszenia od człowieka, który zgubił ozdobę i jak ostatecznie musiała porzucić nadzieję na odnalezienie właściciela.
- To było ostatniej zimy. – powiedziała – dokładnie tego samego dnia, kiedy przyśnił mi się ten okropny sen o karawanie.
Przypomniałem sobie swój sen z poprzedniej nocy, ale nie wspomniałem o tym ani słowem. Kawałek węgla tańczył na płótnie pod moją ręką, a Tessie stała w bezruchu na podniesieniu.

Kolejny dzień okazał się być dla mnie katastrofalnym w skutkach. Kiedy przenosiłem oprawione płótno z jednej sztalugi na drugą, poślizgnąłem się na wypolerowanej podłodze i upadłem, tłukąc obydwa nadgarstki. Zwichnąłem je tak mocno, że nie byłem w stanie nawet utrzymać w dłoni pędzla, więc nie pozostało mi nic innego niż przechadzanie się po studio i oglądanie niedokończonych rysunków, szkiców i obrazów, aż w końcu, kiedy ogarnęła mnie rozpacz, usiadłem i zapaliłem papierosa, z denerwującą świadomością, że zostałem zmuszony do bezproduktywnego trwonienia czasu. Ulewny deszcz obmywał okna domu i dzwonił o dach kościoła, podbijając moją irytację swoim nieustającym na choćby moment bębnieniem. Tessie siedziała przy oknie, wyszywając i od czasu do czasu spoglądając na mnie z wyrazem tak niewinnej troski i współczucia, iż czując jedynie wzbierający we mnie wstyd z powodu łatwości, z jaką dawałem się ponieść swojej irytacji, postanowiłem poszukać sobie jakiegoś zajęcia. Przeczytałem już wszystkie książki i pisma, które miałem w bibliotece, ale aby coś, cokolwiek, zrobić, poszedłem tam. Otworzyłem drzwi łokciem. Rozpoznawałem każdy tom po kolorze okładki. Przeglądałem zawartość półek, przechadzając się powoli po bibliotece i pogwizdując pod nosem. Miałem już wyjść do jadalni, kiedy mój wzrok prześlizgnął się po książce oprawionej w wężową skórę, stojącą na górnej półce ostatniego regału. Nie pamiętałem jej, a z wysokości podłogi nie mogłem dostrzec bladych liter tytułu, więc wróciwszy do palarni, zawołałem Tessie. Weszła do biblioteki wprost z pracowni i wspięła się po drabince, aby dosięgnąć wolumin.
- Co to takiego? – zapytałem.
- Król w zółci.
Osłupiałem. Kto umieścił tę książkę w mojej bibliotece? W jaki sposób dostała się do tego domu? Przecież dawno temu zdecydowałem, że nigdy jej nie otworzę i żadna siła na świecie nie zmusi mnie, abym ją kupił. Bojąc się jej, choć ciekawość mogłaby mnie skłonić do otwarcia jej stronic, nigdy nawet nie spoglądałem w jej stronę w księgarniach. Jeżeli kiedykolwiek naszłaby mnie chęć, aby ją przeczytać, straszliwa tragedia młodego Castaigne’a(5) , którego osobiście znałem, skutecznie powstrzymałaby mnie przed przeglądaniem jej przeklętych stron. Zawsze wzbraniałem się przed choćby wysłuchaniem jakiegokolwiek opisu sztuki i, w rzeczy samej, nikt też nie miał na tyle odwagi, by dyskutować otwarcie o drugim akcie, więc nie miałem też żadnej wiedzy na temat tego, co takiego karty książki mogły przede mną odkryć. Patrzyłem się na ten nasączony trucizną słów tom, jak na jadowitego węża.
- Nie dotykaj tego, Tessie – powiedziałem. – Zejdź natychmiast.
Oczywiście moja przestroga wystarczyła, aby pobudzić jej ciekawość, i zanim mogłem czemukolwiek zapobiec, chwyciła książkę i szybko oddaliła się w kierunku pracowni. Wołałem za nią, ale ona wymknęła się, z uśmiechem na twarzy, z moich bezsilnych rąk. Poszedłem za Tessie, okazując swoje zniecierpliwienie.
- Tessie! – wołałem – posłuchaj, mówię śmiertelnie poważnie. Odłóż tę książkę. Nie chcę, abyś ją czytała!
Wkroczyłem znów do biblioteki. Była pusta. Sprawdziłem obydwie pracownie, sypialnie, pokoje gościnne, pralnię, kuchnię, w końcu znów wróciłem do biblioteki i rozpocząłem systematyczne poszukiwania. Tessie schowała się tak dobrze, że zajęło mi całe pół godziny, aby ją znaleźć, przykucniętą, bladą i milczącą przy okratowanym oknie w nieużywanym składziku na piętrze. Natychmiast zauważyłem, że została ukarana za swoją lekkomyślność. Król w żółci leżał u jej stóp, książka była otwarta na drugim akcie. Spojrzałem na Tessie, wiedząc, że jest już za późno. Otworzyła Żółtego Króla. Wziąłem ją za rękę i odprowadziłem do pracowni. Wydawała się oszołomiona i kiedy poprosiłem ją, aby usiadła na sofie, wykonała moje polecenie bez słowa sprzeciwu. Po chwili zamknęła oczy, a jej oddech stał się bardziej regularny i głębszy, jednakże nie byłem w stanie powiedzieć, czy śpi. Przez dłużą chwilę siedziałem obok niej w milczeniu, zaś ona nawet nie drgnęła, nie wypowiedziała nawet pół słowa. W końcu wstałem i udawszy się do składziku, podniosłem książkę moją mniej kontuzjowaną ręką. Wydawała się ciężka jak ołów, ale zaniosłem ją jakoś do pracowni i usiadłszy na dywanie obok sofy, otworzyłem tom i przeczytałem od początku do końca.

Kiedy osłabiony od nadmiaru emocji upuściłem książkę i opadłem ciężko na sofę, Tessie otworzyła oczy i spojrzała na mnie.

Rozmawialiśmy przez jakiś czas, otępiali, pełni jednostajnego napięcia, aż zdałem sobie sprawę, że dyskutujemy o Królu w zółci. O, grzechu spisywania słów, które są czyste jak kryształ, przejrzyste i dźwięczne jak wybijające z podziemi źródło; słów, które błyszczą i jaśnieją niczym trucicielskie diamenty Medyceuszy! O niegodziwości, wyklęte z wszelkiej nadziei potępienie duszy, która potrafiła zafascynować i sparaliżować ludzką istotę takimi słowami – słowami jednako zrozumiałymi dla głupca i mędrca, słowami które są cenniejsze niż klejnoty, bardziej kojące niż muzyka i stokroć straszniejsze niż śmierć!

A więc rozmawialiśmy, nie zważając na gromadzące się wokół nas cienie, aż zaczęła błagać mnie, abym wyrzucił tę czarną, onyksową broszkę, na której widniał, o czym już doskonale wiedzieliśmy, Żółty Znak. Nigdy nie dowiem się, dlaczego odmówiłem, choć przecież nawet w tej ostatniej godzinie, kiedy spisuję to wyznanie, zasługuję na to, by wiedzieć, jaka siła sprawiła, że nie zerwałem znaku ze swojej piersi i nie cisnąłem go w płomienie. Jestem pewien, że chciałem to uczynić, jak i Tessie błagała mnie, na próżno. Zapadła noc i upływały godziny, a my wciąż szeptaliśmy do siebie o Królu i Bladej Masce, aż dzwony spowitych mgłą wież zegarowych miasta obwieściły nadejście północy. Mówiliśmy o mieście Hastur, o Cassildzie, podczas gdy na zewnątrz kłęby mgły oblewały wygasłe okiennice, niczym fale chmur, załamujące się u wybrzeży Jeziora Hali.

Dom był teraz bardzo cichy, także z skąpanych we mgle ulic nie dochodził do nas ani jeden dźwięk. Tessie leżała wśród poduszek, jej twarz szarzała w mroku, ale jej dłonie kurczowo ściskały moje i w tamtej chwili wiedziałem, że i ona wie, że możemy czytać swoje myśli, jako że pojęliśmy tajemnicę Hiad i zostało nam odsłonięte Widmo Prawdy. I wówczas, kiedy tak odpowiadaliśmy sobie samym, natychmiastowo, szeptem, myśl za myśl, poruszyły się cienie przyczajone w ciemnościach wokół nas i daleko, z odległych zakątków ulic, doszedł naszych uszu dźwięk. Głuchy stukot kół, które zbliżały się, coraz bliżej i bliżej, aż w końcu dźwięk umilkł tuż przed bramą domu. Przepełniony strachem podszedłem powoli do okna i ujrzałem czarny karawan. Wrota otwarły się i zamknęły po chwili, a ja, trzęsąc się, podbiegłem do drzwi mieszkania, aby je zaryglować, choć wiedziałem już, że żadne rygle i żadne zamki nie powstrzymają tego monstrum, które przyszło po Żółty Znak. Mogłem już go słyszeć, kroczącego powoli przez korytarz. Po chwili był już przy drzwiach i rygle rozsypały się w proch pod dotykiem jego dłoni. Wszedł. Wpatrywałem się w ciemność, ale nie mogłem go dostrzec. Dopiero kiedy poczułem, jak zamyka mnie w swoich lodowatych, miękkich objęciach, krzyknąłem, szamocąc się w śmiertelnej furii, ale przecież moje ręce były zupełnie bezużyteczne. Zdarł onyksową broszę z mojego płaszcza i uderzył mnie w twarz. Kiedy upadałem, usłyszałem, jak Tessie cicho płacze, a po chwili – jak wydaje ostatnie tchnienie; i nawet kiedy upadałem, chciałem ją jeszcze ratować, ponieważ dobrze wiedziałem, że Król w żółci rozwarł właśnie poły swych poszarpanych szat i teraz nawet sam Bóg mógł jedynie zapłakać nad nami.

Mógłbym opowiadać dalej, ale nie wiem, jaki będzie z tego pożytek dla kogokolwiek. Co do mnie, porzuciłem już nadzieję na jakąkolwiek ludzką pomoc. Leżąc tak i spisując te historię, bez żadnej troski o to, czy umrę, zanim zdążę ją skończyć, widzę lekarza, szykującego swoje proszki i ampułki, wykonującego jakieś dyskretne gesty do stojącego obok mnie księdza, co zresztą zupełnie rozumiem.

Będą bardzo chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o tej tragedii – oni, ludzie z zewnętrznego świata, którzy piszą mądre książki i drukują miliony gazet, ale niczego więcej ode mnie się nie dowiedzą, niczego już nie napiszę, a mój spowiednik, kiedy już odda mi swoją świętą posługę, będzie musiał zatrzymać, mocą tajemnicy spowiedzi, moje sekrety dla siebie. Oni, ludzie z zewnętrznego świata, mogą wysyłać swoich posłańców do zrujnowanych, zaklętych w śmierć domów, mogą nasączać swoje gazety w wiadrach krwi i łez, ale ich szpiedzy muszą uszanować majestat konfesjonału. Wiedzą już, że Tessie nie żyje i że ja też umieram. Wiedzą o tym, że mieszkańcy budynku, zwabieni upiornym wrzaskiem, przybiegli do mojego mieszkania i znaleźli jednego żywego i dwoje martwych, ale nie mają jeszcze pojęcia o tym, co im wyjawię; nie wiedzą, że obecny na miejscu zdarzenia lekarz, wskazawszy palcem leżące na podłodze ochłapy rozkładającego się ciała – zwłoki stróża sprzed kościoła, powiedział: „Nie mam żadnej teorii, żadnego wyjaśnienia. Przecież ten człowiek musiał być już martwy od wielu miesięcy!”

Myślę, że umieram. Chciałbym, aby ksiądz –

(1895)

1) - Messe sollenelle de sanctae Cecilie Charlesa Gounoda z 1854r.
2) - Mocne, słodkie włoskie wino z regionu Marsala.
3) - Bitwa, stoczona 13 września 1882 r. pomiędzy armią brytyjską a powstańczą armią egipską, decydująca bitwa wojny brytyjsko-egipskiej (1882)
4) - Dialekt robotników ze wschodniego Londynu
5) - Patrz The Repairer of Reputations

5 komentarzy:

  1. Świetne opowiadanie i kawał dobrej roboty ze strony tłumacza. Faktycznie szkoda, że w Polsce raczej nie tłumaczy się Chambersa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki! Chciałbym jeszcze w tym roku skończyć jeszcze jeden tekst Chambersa, ale mam tyle innej pracy do zrobienia, że nie wiem, na ile to będzie wykonalne. Na pewno będę próbował:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne opowiadanie. Właśnie przysiadać miałam do oryginału, kiedy znalazłam tego bloga. OLA

    OdpowiedzUsuń
  4. Klimat oddany niesamowicie :) Przeczytałem z zapartym tchem. Pozdrawiam Wojtek Kula.

    OdpowiedzUsuń