poniedziałek, 7 października 2019

O technice, o pisaniu

Czasami zdarza się, że ktoś zapyta mnie o „sprawy warsztatowe” związane z pisaniem albo robieniem zdjęć. Czuję się wówczas bardzo dziwnie, tak jakbym próbując objaśnić dlaczego (i jak) coś zrobiłem, trafiał na mur: rzeczy, które mówię nie odnoszą się do istoty tego, o czym chciałbym powiedzieć.

Rozmowa o zdjęciach najbardziej to uwidacznia, ponieważ o wiele szybciej schodzi na sprawy czysto techniczne. Mówimy o ekspozycji, prędkości migawki, ogniskowej, ISO, temperaturze, kompozycji kadru itd. tak jakby to dziwaczne wrażenie, które mam gdy na coś patrzę i które zmusza mnie do zrobienia zdjęcia i próby wydobycia istoty tego wrażenia w procesie obróbki dało zamknąć się w szeregu pojęć rozpisanych przy pomocy wartości liczbowych, ponieważ fotografia w swoim wymiarze technicznym to w zasadzie czysta matematyka. A tak przecież nie jest, a przynajmniej nie do końca: próbuję wyartykułować jakąś myśl i kluczę, meandruję, ślizgam się po temacie, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego uważam jakieś zdjęcie za udane albo dlaczego coś w nim do mnie przemawia (nawet jeśli technicznie nie jest całkiem poprawne). Tekstura? Plastyka? Ale dlaczego taka tekstura, dlaczego taka plastyka? Im mocniej próbuję powiedzieć o czymś, co jest we mnie, co powstaje we mnie gdy na coś patrzę, tym bardziej ten przedmiot mi umyka.

Podobnie jest z pisaniem. Niewiele rzeczy tak mnie denerwuje jak idea „kreatywnego pisania” (pomijam już absurdalność tego sformułowania, bo to temat na osobny tekst), w której jest coś ze sprowadzania literatury do poziomu algorytmów, których użycie na czytelniku przynosi określone efekty. Mogę myśleć i mówić o ideach, o sądach zawartych w tekście, o postawionych w nim pytaniach, mogę rozmawiać o światopoglądzie pisarza i próbować ustosunkować się do tego, co chciał mi powiedzieć, mogę odnieść się do jego wrażliwości, ale kiedy rozmowa schodzi na temat kuchni, zaczynam czuć, że tak naprawdę tracimy coś, co jest sednem całej sprawy. Że to, co jest w niej najważniejsze (o wiele ważniejsze – jak sądzę – od komfortowego zabijania czasu) zostaje obudowane murem ze słów albo zepchnięte gdzieś na margines.

Wydaje mi się zresztą (może tylko się wydaje – nie upieram się), że jest to pewna poznawcza i emocjonalna krzywda, którą wyrządza nam literatura typowo rozrywkowa. Chcemy być wodzeni za nos, oczekujemy zaskoczenia, pragniemy immersji (modne słowo) i zagadki, którą rozwiążemy z bohaterem. Żądamy przygody. Chcemy miło spędzić czas, odprężyć się. Jest w tym ukierunkowaniu na własną, doraźną korzyść jednoczesne zamknięcie na coś, co tak naprawdę w czytaniu jest najpiękniejsze: dialog i otwarcie się na innego człowieka, na jego wrażliwość i doświadczenie, które popchnęły go do pisania.

Daje się to zauważyć podczas czytania znakomitej większości internetowych recenzji. Na ogół można je sprowadzić do sformułowań takich jak „bawiłem się dobrze/źle”, „porwało mnie/nie porwało”, „było fajne / było nudne”, „fajna / niefajna historia”. I pewnie ta redukcja jest możliwa właśnie dlatego, że często tego typu książki nic ponad to nie oferują: nawet nic, z czym można byłoby się nie zgodzić. Ale to tylko jeden wymiar problemu. Drugim jest odbiorca, dla którego wszystko zostaje sprowadzone do skutecznej albo nieskutecznej realizacji algorytmów frajdy, która może jest przyjemna, ale jednak dość prymitywna.

To podejście okalecza wrażliwość: czytam później opinie o różnych książkach, na przykład „Lodzie” Anny Kavan i nie dostrzegam żadnego zdania o tym, jak w tej powieści zamknęło się jakieś paraliżujące, straszliwe doświadczenie egzystencjalne (Utrata dwójki dzieci? Wojna? Uzależnienie od heroiny?), które potrzebowało tak dziwacznej formy, by zostać wyartykułowane. Widzę natomiast opinie typu: „bełkot”, „bez sensu”, „szkoda czasu”. Rzecz niewspółczesna, napisana bez wykorzystania narzędzi realizacji zabawy, napisana – jak sądzę – bez ukierunkowania na komfort odbiorcy zostaje odrzucona. Tak dokonuje się coś przygnębiającego: ludzkie doświadczenie trafia do emocjonalnego kosza. Nie potrzeba go, nie widać go. A przecież najlepiej ujął to Cioran, zadając pytanie o to, ile jest warta literatura inna niż ta, którą człowiek pisze, żeby nie musiał wyć (cytuję bardzo niedokładnie, bo nie mam książki przy sobie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz