niedziela, 23 kwietnia 2017

Kamienica panny Kluk (Damian Zdanowicz)

Choć z racji pewnej, nazwijmy to, etyki zawodowej, nie piszę nic o konkretnych twórcach współczesnego horroru literackiego w Polsce, tym razem muszę zrobić wyjątek.

W czerwcu, razem z kolejnym numerem „OkoLicy Strachu”, premierę będzie mieć Kamienica panny Kluk, debiutancki zbiór opowiadań Damiana Zdanowicza. Damian dostał szansę w ramach nowego projektu wydawniczego niezmordowanego Sebastiana Sokołowskiego, z czego bardzo się cieszę, z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze i najważniejsze, zupełnie poważnie i szczerze uważam Damiana – którego prace już zdążyłem poznać – za najbardziej utalentowanego twórcę literatury grozy młodej generacji. Nie dość tego. Uważam Damiana za jednego z najzdolniejszych twórców literackiego horroru w Polsce w ogóle, już teraz. Do takiej opinii w pełni uprawnia mnie znajomość tego, co Damian napisał i proste porównanie z tym, co się w Polsce, w temacie horroru, ukazuje. Styl, tematyka, warsztat – wszystko to u Damiana pracuje na niesamowicie wysokim poziomie, wręcz zadziwiającym, jeśli spojrzy się na metrykę. Żeby było jasne: nikomu nic nie ujmuję. Niech to zestawienie odda sprawiedliwość talentom autora tego zbioru, zamiast umniejszać talentom innych.

Kamienica panny Kluk przynosi porcję wspaniałego, ligottiańskiego weird fiction/post-horroru, w którym równie ważne jak same upiorne historie, jest całościowe podejście do literatury jako narzędzia pozwalającego dokonać zarówno uniwersalnych diagnoz rzeczywistości, jak i autorskiej ekspresji. Na tym wszak polega dobre pisarstwo, by farbami z palety osobistych przeżyć i przemyśleń namalować spójny obraz świata. By z doświadczenia jednostkowego wyprowadzić refleksję ogólną.

Być może znajdą się czytelnicy, którzy Damiana będą krytykować za to, że jego opowiadania tak silnie tchną duchem naszego ulubieńca rodem z Detroit, że może za dużo w nich Ligottiego, a za mało Zdanowicza. Od razu uprzedzam, że to zarzuty powierzchowne. Pisarski idiolekt Zdanowicza jest w tych tekstach bardzo wyraźny i choć trudno nie zauważyć, kto tej prozie patronuje, to jednak mamy do czynienia z głosem samoświadomym, szukającym dla siebie najbardziej pojemnej, właściwej poetyki i świadomie czerpiącym z tych słowników, które skodyfikowały frazy zgodne z jego wewnętrznym rytmem i melodią. Są autorzy, w których pracach widać stylizację, pewną nieudolną sztuczność. Dla Zdanowicza język, którym się posługuje, jest zupełnie naturalny i właściwy. Echa, które w nim słychać, nie są prostackim papugowaniem, właściwym pisarzom, którzy zbyt szybko przyjęli za pewnik (i za usprawiedliwienie) porzekadło, że wszyscy od kogoś coś kopiujemy. One działają: poruszają może struny, które ktoś poruszył już wcześniej, ale robią to z podobną mocą i należytą subtelnością.

W poświęconym Nabokowowi eseju Tekstury snu W.G. Sebald stawia taką diagnozę: najznakomitsze ustępy jego prozy często wywołują wrażenie, że nasze poczynania w świecie są śledzone przez obcy, nieujęty w żadnej taksonomii gatunek, którego emisariusze niekiedy występują gościnnie w teatrze żywych. (…) Najłatwiej spotkać je we śnie (…) Ciche, markotne i smętne, z widomym trudem znoszą wykluczenie poza obręb społeczeństwa, toteż przeważnie (…) siedzą gdzieś z boku i z powagą wpatrują się w ziemię, jak gdyby śmierć była ciemną plamą albo hańbiącą tajemnicą rodzinną. Uwagę Sebalda o twórczości Nabokova przytaczam, ponieważ kiedy czytam opowiadania Damiana, który Nabokova ceni (tak, jak ceni go Ligotti), odnoszę właśnie to wrażenie: krępującej obecności, tych, których nie ma. Jak w cudownych Nawiedzeniach zmarłych.

Ten język, który bardziej maluje niż opowiada, tworzy sytuacje miast je relacjonować, który daje wrażenie dostępności do czegoś nader nieuchwytnego, nie do wypowiedzenia wprost, w swoich zorientowanych na przestrzenność metaforach odsyła do najlepszych psychotopografii, właściwych dojrzałemu weird fiction.

Kiedy pewien młody student metafizyki próbował zgłębić tajemnicę muzyki Ericha Zanna, wertykalne rozplanowanie podróży bohatera, wzwyż schodów starej kamienicy przy Rue d’Auseil, stawało się metaforą ciemnego wniebowstąpienia, ścieżką odwróconej gnozy, którą podąża umysł przeczuwający przerażający ogrom chaosu, otulającego fikcję ziemskiego ładu. Damian Zdanowicz na kartach swojego debiutanckiego zbioru wiele razy ewokuje w nas ten sam dreszcz, tę samą traumę bezkresu, w której doświadczamy numinotycznego wstrząsu. Jednak na końcu tego niemal religijnego doznania nie czeka żadne pocieszenie, żadna kojąca metafizyczna narracja. Jakże byłaby ona niestosowna! Ostatecznie, nie możemy przecież, niczym baron Münchhausen, wyciągnąć się z bagna za własne włosy. Sytuacja staje się wiec prawdziwie tragiczna i postaci Zdanowicza są tym tragizmem permanentnie przygniecione. Nawet jeśli jeszcze nie wiedzą, to przeczuwają – i to przeczucie prowadzi ich zazwyczaj ku jedynej możliwej konkluzji.

Tragizm w opowiadaniach Zdanowicza ma jeszcze jeden wymiar. Jest ślepy, bezosobowy i przerażająco ogólny. W jednym ze swoich najsłynniejszych zdań Samuel Beckett objaśniał: Tragedia nie opiera się na odpowiedzialności człowieka. Tragedia opowiada o ekspiacji. Ale nie o byle jakiej ekspiacji, spowodowanej naruszeniem nędznego kodeksu ułożonego przez lokajów dla szaleńców. Bohater tragiczny musi odcierpieć grzech pierworodny, własny i swoich socii malorum (towarzyszy nieszczęścia) grzech narodzin. Jan Błoński w eseju o pisarstwie Becketta wskazuje na doprowadzenie tragizmu do absolutnej granicy, do najgłębszego fundamentu. O ile bohater antyczny cierpiał przez winy popełnione nieświadomie (Edyp) bądź na rozkaz bogów (Orestes), o ile w tragedii szekspirowskiej wina rodzi się w człowieku, który nie potrafi przezwyciężyć własnych uwarunkowań, o tyle u Becketta wina tragiczna wynika z natury świata. Jego postaci nie popełniają czynów ani szlachetnych ani haniebnych – w zasadzie w ogóle niewiele czynią. Wspominam o tym, ponieważ w identycznym paradygmacie winy totalnej i przyrodzonej funkcjonują postaci na kartach opowiadań Damiana Zdanowicza. Nie uczyniły światu żadnego uchybienia, nie sprzeniewierzyły się żadnym jego zasadom. Nie wystąpiły przeciwko swojemu środowisku, nie złamały żadnych wewnętrznych bądź zewnętrznych norm. Po prostu są i to jest wystarczającym powodem, by doświadczyć cierpienia generowanego przez nie dającą się ukoić zgrozę. Urodzili się i to ich zgubiło – można znów powtórzyć za Beckettem.

Jak przystało na pesymistyczne weird fiction, jeżeli te psychotopograficzne ścieżki mają jakiś soteriologiczny cel, jeżeli możemy jakkolwiek odkupić niezawiniony grzech zaistnienia, to rezultatem tej naszej ekspiacji nie będzie jedność, ale nicość. Czerń. Otchłań, która łakomym spojrzeniem odpowiada na nasze spojrzenia – pełne lęku. Otchłań, która czeka na ostatnim piętrze kamienicy panny Kluk.

Damian Zdanowicz, mimo nader młodego wieku, jest już bardzo świadomym i warsztatowo biegłym twórcą, który odnajduje się w najbardziej wymagającej – oczywiście, moim zdaniem– odmianie literatury grozy. Drugą przyczyną wyrażanego w tym tekście entuzjazmu z powodu ukazania się Kamienicy panny Kluk jest moje własne doświadczenie. Wiem, nader dobrze, jak trudne jest zadebiutowanie książką na niszowym rynku, jakim jest rynek literatury grozy w Polsce, zwłaszcza jeśli tworzy się teksty trudniejsze w odbiorze, odwołujące się do zupełnie innych modeli horroru niż te, które zapewniają satysfakcję księgowym w wydawnictwach. Piszę o tym, ponieważ twórczość Damiana nie dla każdego będzie przystępna. Wymaga nie tylko wrażliwości na rytm i melodię słowa, upodobania do złożonej, poetyckiej frazy, ale także pewnej znajomości kontekstów literackich i filozoficznych. To cecha każdej dobrej literatury, choć niekoniecznie cecha literatury poczytnej. Dlatego decyzję Sebastiana Sokołowskiego, by serię „Odmienne stany grozy” zacząć właśnie od debiutanckiego zbioru Zdanowicza, uważam za wręcz heroiczną. Choć – biorąc pod uwagę kosmicznie wysoką jakość tego zbioru – bardzo słuszną. I dającą nadzieję, że młodzi, utalentowani twórcy, którzy niekoniecznie chcą się obracać w zbiorach inspiracji między Kingiem a Mastertonem, w tym całym irytująco zużytym repozytorium współczesnego horroru, który wciąż próbuje opowiadać naiwną bajkę z morałem, będą mieć swoje stałe miejsce na rynku wydawniczym. Choćby było to miejsce poza obiegiem dużych sieci księgarskich.

„OkoLica Strachu” to obecnie najlepsze medium dla kultury grozy w Polsce. Magazyn, który w stosunkowo krótkim czasie zbudował – mimo tego, że nie stoi za nim wielki budżet i wydawca o silnej pozycji – bardzo dobrą reputację. Rozszerzenie pola działania kwartalnika o pełnowymiarową prezentację autorów, co do których jestem pewien, że za kilka lat będą stanowić o obliczu literackiego horroru w Polsce, jest działaniem jak mało które zasługującym na wsparcie.

Jeżeli potrzebujecie jeszcze jakiegoś argumentu, by sięgnąć po Kamienicę panny Kluk i nie przekonuje was, że to po prostu świetna literatura, którą warto poznać niezależnie od upodobań w konwencjach, to powiem wam, że te opowiadania są nie tylko kawałkiem wyrafinowanej, artystycznej prozy dotykającej spraw najgłębszych. Są też cholernie przerażające, choć oczywiście każdego straszy co innego. Jeżeli rusza was już tylko gwałcenie nieboszczyków i obdzieranie ze skóry, wyobraźnię mile łechcą jedynie plugawe rytuały i demoniczne inkantacje, a bez stosu zwłok, zombie, wampira albo w najgorszym razie psychopaty oraz perwersyjnego seksu i wiadra krwi nie ma dobrego horroru, to sobie Kamienicę panny Kluk odpuśćcie. Zrobicie krzywdę sobie i autorowi. Możecie sobie poczytać dowolną z tysięcy już napisanych książek, które bardziej zaspokoją wasze oczekiwania. Ale jeśli wasz lęk jest ukierunkowany bardziej w stronę metafizycznych aspektów naszej obecności w tym rzekomo najlepszym ze światów, jeżeli przemawiają do was oniryczne pejzaże wywiedzione z koszmarów sennych, to nie mogliście trafić lepiej. Przy tytułowym opowiadaniu, ale także przy Zbierali się w piwnicy tego budynku wieczorami, przy nocnych telefonach od ludzkich (?) widm w obłędnym tryptyku Dzwonią do mnie zawsze po północy i innych perełkach z tego tomiku zmiękną wam kolana. Mi zmiękły, choć jestem z natury odporny na grozę literacką. Wszak wszystkich nas przeraża ciemność, wszyscy boimy się deformującej przestrzeni, której konkretność ulatuje w pustkę. A ciemności, która czai się w nas, która powoli pochłania nasze życia, boimy się najbardziej. Tak bardzo, że nie ma takiego obłędu, w jaki nie spróbujemy przed nią uciec. Już dawno nikt w Polsce nie opisał jej tak przenikliwie i poruszająco jak Damian Zdanowicz.

1 komentarz: